Na początek chciałbym powiedzieć, że to nie będzie opis
zdarzeń, a raczej myśli w mojej głowie, które pojawiły się na skutek pobytu u
wschodnich sąsiadów.
Pewnie każdy z nas miał inne myśli i widział to inaczej,
ponieważ nikt nie chciał relacjonować, miało być losowanie, zatem rozwiązałem
ten kłopot i rzuciłem wyzwanie temu trudnemu przywilejowi. Nie ukrywam że
trochę mi zależało na pisaniu relacji. Postaram się Was nie rozczarować,
jednakże muszę zaznaczyć, że żaden opis ni zdjęcia nie odda wszystkich odczuć,
doznań myśli jakie rodzą się w umysłach w zderzeniu z Libuchorą, tego nie da
się opisać, tam trzeba być, czuć, smakować.
Dzień 0 - 12.09.2014
Ekscytacja, to już jutro wyjazd, do załatwienia jeszcze kilka
rzeczy (zielona karta i montaż boczków). Dzwoni klient (im się nie odmawia)
zatem jeszcze jedno zadanie, ale dam radę.
W ubezpieczalni Pani powiedziała że jeden trampek ma za free zieloną kartę, (chwila wahania) zapadła decyzja, jadę z Fredem,
będzie test wszystkiego.
Fred stoi u mnie ok 1 tygodnia, nie za bardzo się znamy, ale
dam radę, w końcu do Libuchory jadę w składzie:
- Stasiek Dłubacz – tak ten sławny miły człowiek który wozi ze sobą cały warsztat.
- To mi pomogło w podjęciu decyzji
- Zmiana opon , Fred ma kostki, stare ale jare, ulubiony zestaw trampkarzy (dał radę)
- Ubezpieczenie (cena ok 100 za zieloną kartę nie jest mała)
ogólny stan techniczny w razie gleby i tak plastiki Freda
będą reperowane.
Dzień wcześniej Fred miał rozwalony łańcuch, szybka decyzja - nowy napęd. Tak też się stało.
Dzień 1 - 13.09.2014
Skład:
1. Henry – wiadomo, chyba nikomu nie trzeba przedstawiać tego
człowieka, wg mojej skali nazwałbym go
wielki.
2. Małyszek – pogodny człowiek z uśmiechem od ucha do ucha.
Waleczny do końca.
3. Janek ndm – cichy podróżnik
4. Toper – pomocny w każdej chwili (zwłaszcza Małyszkowi)
5. Wichur – kompan szczery do bólu
6. KJU – niech inni ocenią (to ja J)
7. Radoss – radosny Radek na DR
8. Stasiek Dłubacz – człowiek orkiestra (super serwis na 2 OO :))
Miejsce spotkania to
Ustrzyki Dolne – godzina 14.00:
Dojechali wszyscy przed czasem, z Wichurem byliśmy ostatni,
15 minut przed umówionym czasem, poza Staśkiem Dłubaczem, który z powodów
znanych tylko sobie i Henry‘emu postanowił dojechać w poniedziałek.
Potem granica (w Krościenku), bez problemów. Dla mnie lekkie zdziwienie, ile trzeba się nachodzić, i skąd mam wiedzieć, z którego okienka do którego mam się udać i w jakiej kolejności, tak żeby nikt krzywo nie patrzył. Chyba trochę odwykliśmy od przekraczania granic (tych ściśle lub mniej ściśle kontrolowanych)
Potem wymiana na hrywny, tankowanie i szok, jak dziurawe mogą
być drogi (zdecydowanie lepsze są w Rumunii). Nie zawsze się udaje ominąć
dziury i wtedy zawieszenie jęczy aż przykro.
Za granicą wycie „suki” i krótki postój, szybka decyzja, że
skrótem jedziemy (jeszcze gorsza droga).
Wszyscy pełni energii lawirują pomiędzy dziurami wyszukując
skrawki asfaltu, a tu jego jak na lekarstwo, czasem łatwiej było zjechać na
pobocze i szutrowym skrawkiem pokonać kilkaset metrów nie narażając zawieszenia
na maksymalne obciążenia.
Wtedy droga wydawała mi się jakby nie miała końca długa, ciężka.
Mijaliśmy małe miasteczka z charakterystycznymi cerkwiami niektóre z nich miał
odnowione kopuły. Szkoda, że to była lakierowana blacha (wg mojej oceny za 10
lat będzie brzydkie jak noc w listopadzie). Co tam, nie moje zmartwienie nie
moja kasa. W czasie dojazdu doświadczyłem uczucia piasku, pyłu wszędzie, gdzie
tylko można było mieć, w ustach, oczach, nosie, uszach. Dla potomnych: jak
wybieracie się na Ukrainę, zabierajcie kask enduro i gogle ;).
Przed wjazdem do wsi chyba trzeba tak to nazwać „tradycyjne
zdjęcie” (Henry zawsze ma aparat na wyciągnięcie ręki)
Do Libuchory dojechaliśmy sprawnie. Machają dzieciaki i
dorośli, to dobry znak, ludzie przyjaźnie nastawieni na obcych. Cała wieś to 12
km kamienistej drogi, nie mierząc dojechaliśmy do 10,5 km i zielona furtka się
otwiera. Wbijamy. Jesteśmy na podwórku u Koljewów.
Powitania i uściski nie mają końca, następnie krótka wymiana
zdań o zdrowie, rodzinę. Henry zarządził żeby odciążyć motocykle i udajemy się
na pierwszy posiłek.
Jedzenie, jak jedzenie, tradycyjne proste oparte na
ziemniakach (kartoflach, pyrach, kartoszkach) Mnie smakowało. Potem
rozlokowanie w pokojach, Mnie przypadło dzielić łoże (małżeńskie) z Jankiem,
pozostali mieli własne konstrukcje. Co ciekawe ,wszystkie łóżka były wykonane z
drewna, i nikt nie mógł narzekać na brak wygody, a to dlatego, że byłoby to
narzekanie bezpodstawne. Wszyscy wstawali rano wypoczęci i radośni.
Po rozpakowaniu Koledzy stwierdzili że wybierają się na
dyskotekę pod dowództwem Topera.
I dobrze, bo wtedy Henry spokojnie opowiedział mi genezę i
sens wyjazdów do Libuchory.
Może Toper napisze sprawozdanie z dyskoteki – chciałbym to
przeczytać.
Zmęczenie i nadmiar emocji kładą mnie do łóżka po to by oddać
się w objęcia Morfeusza.
Dzień 2 - 14.09.2014
Nie śpię już od 6 chwila kontemplacji, wcześnie, wszyscy
śpią, zatem obracam się i ponownie zasypiam na godzinę.
W obejściu zaczyna się krzątanina, Wasia już oporządził
trzodę. Kogut pieje, znaczy się trzeba wstawać.
Poranna toaleta – stawia ostro na nogi. Relacja z wczorajszej
dyskoteki i micha.
W zasadzie śniadanie niewiele różniło się od kolacji, inne
były przystawki. Mnie smakowało.
Henry robił zdjęcia przy stole, sami ocenicie, ale na pewno
nie posmakujecie :D.
Plan na dziś, zrobić pętelkę po okolicznych drogach, coby nie było
zaskoczenia na trudniejszych drogach.
Każdy pakuje się do drogi, motocykle gotowe.
Odpalamy maszyny, śmigamy, po drodze wypada mi butelka z wodą
– zatrzymuje się po kilku metrach, stawiam Freda na kosę odwracam się i bach
słyszę metaliczny brzęk, Fred jak kłoda kładzie na na prawy bok, tym samym
odpada klamka hamulca, ale mam szczęście, że łamie się sama końcówka o
wystający kamień. Pierwsze strady i nie ostatnie.
Próbuję dogonić towarzyszy, i czuję że Fred traci moc i
przestaje działać obrotomierz – MODUŁ – myśli rozsadza mi czachę. Musze się
odmeldować, że dziś pasuje, gonię Ekipę, coś ich długo nie widać, moduł czasem
złapie i wtedy dynamicznie Fred przyspiesza, już koniec wsi a ich nie ma,
Wracam, w połowie wsi Henry czeka na mnie zdziwiony. Byli na cmentarzu zapalić
znicze na grobie Pani Marii, a ja przejechałem dalej. Tak czy inaczej
odpuszczam, dzisiejszy wyjazd. Myślę że dobrze zrobiłem, bo od rana głowa mnie
bolała (rzadki przypadek, ale mocno boli, to chyba nadmiar emocji)
Chłopaki, mówią, szkoda, stracony dzień, nic podobnego,
wróciłem do bazy, żeby:
- upewnić się czy to rzeczywiście szwankuje moduł,
- potem zrobić demontaż boczków i czachy Freda – w końcu to zabytek.
Praca idzie sprawnie, bo wiem co mam robić, skończyłem
szybciej niż się spodziewałem, po czym
chwila delektowania się Libuchorskim klimatem. Uzbrojony w Olimpusa poszedłem
przed siebie drogą w stronę połonin. Droga w sam raz jak na niedzielą
wycieczkę, bez ruchu samochodowego, w spokoju wyszedłem na zbocze, tam rozbiłem
obóz wygrzewając się na słońcu. Obserwowałem w dole jak stabilne jest
Libuchorskie życie, raz na pół godziny ktoś niespiesznym krokiem pokona
kamienistą drogę, myślę że samochody poruszają się niewiele szybciej, niż wóz
konny czy rower.
Z moich obserwacji wynika że najszybszym, a zarazem
najgłośniejszym środkiem transportu jest motocykl IŻ, konstrukcja nieco
archaiczna, ale jedynie słuszna w takich warunkach, nawet Trampkiem nikt nie
odważył się śmigać jak lokalsi, często w wieku szkoły podstawowej.
Tak miło spędziłem całe popołudnie w drodze powrotnej miałem
bliskie spotkanie z salamandrą plamistą, w naszym rejonie nieuchwytna, tak samo
jak ja wygrzewała się w wrześniowym słońcu, łapiąc ostatnie chwile lata :).
Przed wieczorem dotarłem do bazy. Kolegów jeszcze nie było.
Postanowiłem przetestować Freda, czy naprawa modułu na trytytki się powiodła.
ale pojawili się dosłownie za 5 minut na małym zegarku.
Ach co za emocje, banany na twarzy, lekko uciorane motocykle,
musiało być zacnie. Jedynie wichur miał nieco więcej błota na plastikach, ale
to za sprawą nieudanej przeprawy przez rzekę Libuchora (u nas pewnie nazywałaby
się Libuchorzanka).
Proponuję zatem małe śmiganko Wichura, nie trzeba było
namawiać (to trampkarz z krwi i kości, uwielbia latać na motorze). Jedziemy w
kierunku cerkwi i tam odbijamy w prawo w drogę która jest zarazem strumieniem
zasilającym prądy Libuchorzanki. Przeprawa idzie gładki, wiadomo śliskie
kamienie, są zdradliwe i łatwo popełnić błąd, ale nikt tego nie zrobił. Droga
polna wiedzie nas w kierunku lasu, jedziemy przed siebie zostawiając wieś za
kołem. Łukiem kierujemy się wzdłuż wsi. Polami śmigamy omijając kałuże, i
czasem błoto. Ale nie zawsze to jest możliwe, Nagle jest koniec drogi i zapora
z drewnianych żerdzi. Cholera, trzeba wracać
nie będziemy nikomu po polu śmigać. Mija nas furmanka i człowiek mówi że
można odkluczyć i jechać dalej, wracamy. Za ogrodzeniem jest dziura
wodno-błotna, ale co tam damy radę. Przechodzę pierwszy, widzę tylko jak błoto
śmiga w górę, potem wichur, tak samo idę na pewniaka odrzucając grzebienie
błota za siebie.
Wracamy w kierunku wsi, droga przecina się z rzeką, w sam raz
na trampkowe możliwości. Jest pięknie, zielono i świadomość, że jak
przejedziesz komuś przez drogę, nie będzie cię gonił z grabiami.
Dojeżdżamy do głównej, ale nam jeszcze mało jest,
zatem przecinamy drogę i kamienistym duktem w górę, trochę trzeba było się
natrudzić żeby wyjechać, ale co tam dajemy radę. Wichurowi włączyła się
rezerwa – zatem musiałem chwilę poczekać nie niego. Trudno jest ruszyć w pojedynkę pod górę na kamienistej drodze. Na
szczycie pojawiła się furmanka prowadzona przez kobietę. Musieliśmy lekko
spłoszyć konie, bo jej gesty świadczyły żebyśmy oddalili się (słów nie
słyszałem, bo V-ka jest skutecznie zagłuszała)
Zjazd okazał się trudniejszy niż myślałem, te kamienie są
zdradliwe, ale damy radę.
Po zjechaniu na główną udajemy się do bazy.
W dniu dzisiejszym zauważyłem pewną prawidłowość w tamtejszych płotach, tj brak sztachet w górnej części płotu, zastanawiałem się, dlaczego tak jest, pierwsza myśl przyszła mi do głowy, że tą dziurą podaje się mleko do skupu, ale rozwiązanie samo przyszło, jak Ilia przechodził przez ten płot, ze sprawnością kota, pewnie dlatego żeby się nie męczyć z otwieraniem bramy, która była zamocowana na niezbyt solidnych zawiasach, powodowało to nadmierne zużycie tych elementów i opadanie wielkiej drewnianej bramy.
Ukojeni jazdą Ekipa udaje się na posiłek, trzeba się najeść,
bo jutro jedziemy kopać kartoszki.
Potrawy nie są zbyt zróżnicowane, już pisałem o nich tak czy
inaczej mnie smakowało.
Kolacja przebiegała w miłej atmosferze, z wypiekami na twarzy
towarzysze opowiadając i gestykulując przeżywali powtórnie zjazdy i podjazdy
jakimi poprowadził ich henry.
Jako że dziś jest, koniec weekendu i ostatnia (w tym tygodniu)
dyskoteka, wobec czego ekipa – dyskotekowa nie mogła odpuścić. Jutro „wykopki”
zatem trzeba nabrać sił.
Po kolacji dyskutowaliśmy jeszcze przez dłuższą chwilę, po
czym zmęczenie całego dnia (i kilku piwek) kazało ułożyć się grzecznie do
łóżek. Tak zakończył się dzień 2 libuchorskiej przygody.
Dzień 3 - 15.09.2014
Pobudka jak zwykle (choć nie wiadomo czemu już od 5 nie śpię i
rozmyślam w ciszy na różne mniej lub bardziej przyjemne tematy). Poranna toaleta
– zimna woda dobrze robi na cerę, ta informacja jest dla Pań, bo może któraś
zdecyduje się na takie ukraińskie SPA.
Do stołu zasiadamy jak zwykle i na stole również nie ma zbyt
wielkich zmian, ale nikt nie narzeka.
Po śniadaniu krzątanina przy motocyklach, gospodarze szykują
maszyny (Ilia odpala swojego IŻ'a) bo przecież nie będzie się wychylał z
„tłumu”.
Na ramie broń – czyli mocowanie motyk do motocykli, tu najbardziej
pomysłowy okazuje się henry i wichur (oni zakładają motyki na plecy, nie
próbując wiązać ich do ram swoich maszyn). Ponownie szarża przez wieś, tym
razem, bez kasków, butów, i ochraniaczy, przecież na robotu my pajechali.
Parkujemy sprzęty śjakieś 2 km od bazy. Czuje przyjemne muskanie wrześniowego
słońca i lekki wiatr we włosach, co jest niebywałą przyjemnością, poza tym
jadąc za Radkiem jego wydech wali prosto w moją twarz, co potęguje uczucie
przyjemności, bo zabajone jest lekkim zapachem benzyny, cóż, uczta dla każdego
ze zmysłów,żyć nie umierać.
W takich warunkach 2 km umykają jak 200m – to już koniec,
parkujemy na stromym podwórku, tyle motocykli, brak miejsca powoduje że trzeba
zaparkować na drodze dojazdowej do pola.
Demontaż sprzętu i ruszamy na pole, po przejściu kilkuset
metrów, docieramy do poletka na moje oko 20x50 metrów. No tak ale mieliśmy
kopać ziemianki, a tu nie widać nic poza gąszczem chwastów (nawet ładnie się to
prezentowało, ciemnozielona połać z małymi różowymi kwiatuszkami) po ukraińsku
to barchany, czyli chwasty. Lokalna technologia kopania ziemniaków mówi że na
początek trzeba skosić pole i zebrać chwast na kupy (potem jest palony).
Małyszek pierwszy startuje jako człowiek szczycący się
pochodzeniem ze wsi. Następny henry robi swoją dolę, pozostała część grupy
zaczyna kopanie właściwe (motykami). Potem kosę przejmuję i do końca pola koszę
resztę burchanów. Ziemniaki są zbiarane do wiader wg klucza: duże, średnie i
małe oraz zgnitki. Tak na marginesie, moi rodzice też kiedyś uprarwiali pole i
sadzili ziemniaki, to dla mnie żadna nowość, z tą różnicą że Libuchorskie
ziemniaki wg mojej miary były mały, bardzo małe i zajemałe oraz
zgnitki. Pojęcie czasu w zasadzie tam
nie istnieje, bo nikt się z niczym nie spieszy, zawsze się zdąży, to chyba
najbardziej mnie zachwyciło w naszym wyjeździe, spokój i rozprężenie.
Najciekawszy był posiłek na polu, henry z babcią poszli do
domu przygotować jadło i napitki.
Ilia poszedł rozpalić ogień, w tym czasie pozostali pracowali
umilając te chwile rozmową w zasadzie o wszystkim i o niczym. Tak było
przyjemnie, że nagle zabrakło nam pola do wykopywania ziemniaków, (została
jeszcze jedna połowa, ale to już gospodarze sami postanowili zrobić)
Cała ekipa udała się na łąkę, gdzie nieopodal żarzył się
jeszcze ogień, zasiadając do polnego stołu wszyscy byli pod wrażeniem prostoty
całej uczty. Nie brakowało niczego, podstawą była marynowana słonina, z chlebem
własnego wypieku, pieczone ziemniaki w ognisku, pomidory i ogórki (dla mnie
smak najlepszy, taki trochę rumuński, słodki smak miąższu delikatnie rozpływał się w ustach
doprowadzając do ekstazy zmysł smaku).
Tak naprawdę, to praca przy kopaniu ziemniaków, to była
zabawa. Myślę, że nikt nie traktował tego poważnie, za wyjątkiem Ilii, który
bacznym okiem sprawdzał, czy sortowanie obywało się zgodnie z ogólnie
przyjętymi zasadami.
Po skończeniu posiłku obliczyłem na szybko że wykopaliśmy ok.
4 worków ziemniaków, to bardzo mały plon i tak w ogóle to ekonomicznie średnio
uzasadniona uprawa, ale przecież tam Libuchorzanie nie myślę takimi
kategoriami. Oni się cieszą że mają te kartoszki.
Najbardzej interesujące było zachowanie babuszki, która
wkładała w mysie dziury małe ziemniaki.
Zamysł był taki żeby myszy zostały na zimę na polu a nie
wchodziły do domu, piwnicy po duże ziemniaki. Ciekawe że tylko babuszka tak
robiła, Ilia zbierał wszystko, zatem wniosek jest prosty, że Ci starsi ludzie
mając niewiele potrafią się dzielić tym co mają.
Po powrocie do bazy całą ekipą wybraliśmy się do sklepu na
lokalne piwo, było miło, głośno, ot polskie gadanie o wszystkim i o niczym.Dziś Stasiek użycza mi swojego zapasowego modułu, który przez cała wyprawę sprawdza się znakomicie.
Trzeba dziś wypocząć, gdyż jutro atak na Borżawę.
Dzień 4 - 16.09.2014
Rano wstajemy jak zwykle, micha i zbieram się na wyjazd.
Pogoda niesamowita jak na wrzesień, słońce i ciepło – nie
mogło być lepiej.
Dziś Ilia odpalił starego zgniłozielonego Ziła – ciekawa
maszyna, wolę nie wiedzieć ile ta bestia pali, toż to benzyniak. Wszyscy
chętnie skoczyli, zaglądając pod maskę, zasiadają za kierownikiem robiąc sobie
mała sesję do facebooka. Ził wyglądał jakby wyjechał ze stogu siana leżakując
kilkanaście lat. Ciekawiły mnie odmalowane detale jasnoniebieski lakierem, bo
do niczego to nie pasowało, artysta zrobił to w sposób profesjonalny pędzlem nr
50 okrągłym, nanosząc grubą warstwę specyfiku. Zafascynowała mnie szyba od
strony kierowcy, która miała skazę jakby ktoś kamieniem testował jej
wytrzymałość – myślę że kamień odbił się jak piłeczka kauczukowa w starciu z
tak twardym orzechem.
Po ogarnięciu sprzętów wszyscy gotowi, zatem ruszamy z
kopyta. Jedziemy w kierunku Borżawy mijając kolejne miasteczka i wioski, a tak
naprawdę to jechaliśmy zatankować Nasze maszyny.
Jadąc za Radkiem nagle widzę jak zwalnia, chyba mu się coś
stało – okazało się – brak paliwa. Do stacji było śjakieś 400 metrów, tylko nie
widać jej było. Henry wyprowadził nas z błędy przetankowywania wachy, Radek
zjechał na luzie do źródełka, które nie było suche.
Po tankowaniu ruszamy dalej mijając zasieki (na żywo nie
spotkałem się z takim widokiem) i żołnierzy kryjących się za barierami jakby
czekali na wrogi czołg.
Parkujemy nasze rumaki przy sklepie, każdy robi śjakieś
zakupy, mniejsze lub większe. Przyglądając się otoczeniu byliśmy świadkiem jak
podjechała śmieciara, która pochłonęła w swoich wnętrznościach liczna kartony i
pudełka wyrzucone przez sklepowe z rozpakowanych towarów. Pomyślałem sobie
gdzie jest śmietnik, (a po co śmietnik, to przecież zbędny wydatek). Sterta
musiała byś świeża, bo nie było zatoru wokół tego składowiska, a zwykle jest
inaczej.
Robi się coraz cieplej i zaczyna być duszno, nie mogę się
doczekać kiedy ruszymy – to zawsze przyjemnie ochładza. W końcu ruszamy,
jedziemy w coraz ciaśniejsze ulice, zaczyna się koniec asfaltu i górka, z której
zjeżdża ogromna ciężarówa z ładunkiem drewna – dłużyca wg mnie ze 50 kubików,
widać jak kołysze się towar, jakby miał zaraz runąć na pobocze gniotąc wszytko
na swojej drodze.
Wjeżdżamy w las, jest rozjazd w prawo przez lekkie bagienko,
czy pod górę, Wichur daje ogień na prosto i lekko topi się w bagienku, ale od
czego ma się kumpli – wyciągamy go. Stasiek jedzie na zwiad i zaraz wraca.
Jedziemy pod górę. Tym razem Henry jedzie na zwiad. Jego Transalp wspina się po szutrowej drodze,
która prowadzi ostro w górę, na dodatek jest poprzecinana głębokim koleinami,
które zostały wymyte przez obfite opady deszczu. Nagle widzę jak henry zatrzymuje
się, chwila zawahania i trampek z trampkiem ląduje na lewym boku na kamienie.
Widać jak henry ze zwinności kuny leśnej umyka przed przygniatającym go
ciężarem trampka. Wszyscy zamarli w bezruchu, po to żeby ocknąć się z letargu i
ruszyć kompanowi z pomocą. Udało się postawić sprzęt do pionu i ruszyć ku górze
w dalszą drogę. Następnie na wyjazd decyduje się Wichur, dając drogowskaz jak
pokonać podjazd bez upadku. Pewnie i szybko pokonuje podjazd mimo opon, w które
na początku wyprawy mocno wątpiłem (okazuje się że Hajdenałery też dają radę i
tak naprawdę, to kierownik i jego umiejętności robią robotę, opony to jedynie
pewne wspomaganie w trudnych sytuacjach)
Następnie każdy kolejno pokonuje ów, kawałeczek podjazdu, po
to aby kolejno przedostać się na środkowy „pas” leśnej drogi po kłodzie
rzuconej w miejscu możliwym do przejechania. Wszyscy wyjechali udało się, hura,
po to aby Stasiek Dłubacz udając się na zwiad stwierdził po 500m że zwalone
drzewo uniemożliwi dalszą jazdę. Zawracamy – bogatsi o zdobyte doświadczenie
zjazd idzie łatwiej i bez większych problemów. Tam czas nie ma wymiaru, ale
cała operacja wyjazdu i zjazdu zajęła nam ok 1,5 godziny – to chyba długo, ale
wylany pot i każda spędzona chwila przy pomocy innemu trampkarzowi zostaną
zapewne na długo w naszych głowach.
Trzeba poszukać innej drogi, zatem ruszamy jeszcze inną odnogą
która kręci ostrymi podjazdami, ale już nie tak trudnymi żeby trzeba było
zsiadać ze swoich maszyn. Zatrzymujemy się przed dość dużym błotkiem, ponownie
Stasiek rusza na rekonesans, wszyscy czekają, uzupełniając płyny i wypełniając
czas miłą rozmową. Toper z niecierpliwieniem ruszy zobaczyć co się stało, gdyż
słychać było żyłowanie Trampka, a Staśka ni chu, chu nie widać. Wszyscy udali
się zobaczyć co się stało, zaskoczeni głębokością błota stał sobie Trampek
utopiony po ośkę i Stasiek, który próbował wyjechać z tej leśno-błotnej
pułapki. Nie chcąc powtarzać przepraw podejmujemy decyzję o odwrocie gdyż
zrobiło się już późno. Z leśnych czeluści słychać warkot starego diesla, widać z
daleka pojazd gąsienicowy do zrywki drewna, piekielna maszyna pokonuje z
dziecinną łatwością kałuże i bagienka w których przed kilkoma minutami topił
się Stasiek i jego maszyna.
Nawet boję się pomyśleć jakbyśmy zjechali z drogi coby się
działo i jak daleko zajechalibyśmy, skoro na drogach są takie problemy.
Zmierzamy do drogi na Kijów – Lwów (taka ichniejsza
autostrada), tak nawierzchnia pozwala na szybkości rzędu 100 km/h i więcej,
jedziemy zwartą grupą. Po jakimś czasie dzielą nas puszki. Po kilkunastu
kilometrach trzeba zjechać w prawo na Turkę. Ale nie wszyscy o tym wiedzą.
Małyszek i Rados śmigają dalej nieświadomi następstw swoich czynów. Pozostała
ekipa czeka cierpliwie na skrzyżowaniu, kiedy się zorientują że coś nie halo,
że sami zostali. Przejechali tak ok. 10 km, zawracali w miejscu niedozwolonym,
co nie uszło uwadze tamtejszym stróżom prawa. Nie obyło się bez przykrych
konsekwencji, ale myślę że oni niezbyt miło wspominają te chwile. Może coś
dopiszą do tej relacji.
Jesteśmy ponownie razem i jedziemy ku bazie. Mijając znane
już dziury i drogi.
Ponieważ pierwszy raz byłem na Ukrainie i czasem brakowało
mi orientacji , ale mimo wszystko zostały mi w pamięci ot takie ciekawostki
drogowe:
- wystająca żerdź na grodze ok 1 metra (oznaczenie że jest dziura, w której może zostać koło Twojego pojazdu)
- rozsypane pryzmy żwiru i kamieni (ot jakaś podsypka, która została przywieziona do uzupełnienia ubytków, tylko ktoś zapomniał o tym i nie skończył swojego zadania), notabene można było poćwiczyć jazdę po lekkich wzniesieniach, bo te pryzmy były już ujeżdżone, co poniektórzy mogli się wybić i zrobić mały skok – ale nikt nie chciał ryzykować z bliskiego spotkania z asfalto-szutrem.)
- wystające z płyt betonowych druty żebrowane na oko fi 12 albo i więcej,
- droga szeroka, dobra nawierzchnia i nagle dziura na 30 cm głębokości na całej szerokości – nie ma szans na ominięcie,
- co kilkadziesiąt kilometrów uszkodzone auto (urwane koło lub inny element zawieszenia).
Wracamy już bez niespodzianek, micha i trzeba odpocząć, bo jutro atak na Pikuja, ułożeni do snu zasypiamy jak dzieci, po wizycie w
lokalnym sklepie.
Dzień 5 - 17.09.2014
Jak co rano wstajemy już mocno wypoczęci, pełni animuszu,
rześkie powietrze stawia na nogi, potem pionuje dodatkowo poranna toaleta.
Zaczynamy siadać do śniadania, to jedno z ostatnich, ale smakuje tak samo jak
pierwsze.
Ponownie przygotowania na górską wyprawę, demontaż zbędnego
wyposażenia, np. lusterka, owiewki kiełba, chleb, boczek w kamasze i jazda.
Okazuje się że także na Ukrainie pora deszczowa zrobiła spustoszenia, droga
którą pokonywały wcześniejsze Ekipy libuchorskie była rozjeżdżona przez drwali, wraz z obfitymi opadami stałą
się nieprzejezdna na chwilę obecną. Trzeba znaleźć inne rozwiązanie – inną drogę,
dłuższą, ale to nie problem, bo jest wcześnie i pogoda jak marzenie.
W lesie drogi nie wyglądają tak dobrze jak na połoninach,
podjazdy i kamienie czasem wymieszane z błotem stanowią wyzwanie dla najbardziej
doświadczonych jeźdźców, nikt nie narzeka. Wszyscy w skipieniu starają się
pokonać przeszkody, jeśli ktoś popełni błąd, pomoc jest na tylnym kole.
Docieramy do połonin, najgorszy odcinek mamy za sobą, Nad
lasem widać ogrom połonin rozciągających się po widnokrąg. Można też zauważyć
charakterystyczne piętra roślinności, jakie przyroda ułożyła w tym środowisku.
Po pokonaniu tego odcinak – popas, trzeba odpocząć, uzupełnić
płyny, takie słońce skłania do lenistwa, a zarazem daje niesamowite widoki na
okolicę. Jesteśmy jakieś 1000 m.n.p.m., widać coraz wyraźniej Pikuja, który wyraźnie góruje nad okolicą. To
bardzo charakterystyczny szczyt o mocno ściętej ścianie południowej, natomiast
północna robi wrażenie zamku z piasku, jakie budowało się prawie 40 lat temu w
piaskownicy.
Toper – testuje DR Radosa, widać, że człowiek na nie jednym
koniu siedział i skutecznie go dosiadał. Śmiga jakby jazdę na DR wyssał z
mlekiem matki.
Koniec lenistwa – Pikuj czeka. Jazda połoninami wydaje się
łatwa, ale czekają niespodzianki w postaci licznych kolein i kamieni. Czasem
bywa ostry zjazd i podjazd, jak to w górach bywa.
W czasie tej drogi robimy kolejny popas po niespełna
godzinnej jeździe. Każdy delektuje się widokami jakie roztaczają się wokół. Z
tej perspektywy widać także Libuchorę.
Kolejne zdjęcia, różne ujęcia, każdy ma jakiś pomysł na
fotografię życia. Cóż to tylko chwila, żeby zachować na karcie pamięci
przestrzeń, przyrodę z jaki jest nam dane być w miejscu i chwili.
Ruszamy dalej – koniec gadania. Pokonujemy kolejny przeszkody
po to aby stanąć szczytu Pikuja, zostawiamy Motocykle jakieś 500 metrów od
szczytu. A różnica poziomów to prawie 100 matów. Jest ostre podejście, gdzie
nasze motocykle miałyby kłopot wyjechać. Poza tym odrobina ruchu nikomu nie
zaszkodzi. Udajemy się z buta na zdobycie szczytu, zostawiając maszyny bez
opieki na kamienisto-skalnym podłożu.
Po wyjściu za szczyt brakuje mi powietrza w płucach gdyż
widać dużo więcej, przestrzeń nieokiełznana, jedynie nieliczne strzępy chmurek
zakłócają widoczność dalszej odległości.
Napotkaliśmy budowniczych prawosławnych krzyży – niesamowity
widok, co kierowało ich działaniami, myślę że wiara. Chciałbym mieć taką wiarę,
która nakazywałaby mi takie czyny.
Mnie zafascynowało, to że oni nie zwracali na nikogo uwagi-
po prostu realizowali swoją misję.
Zdjęcia nie miały końca, każdy się fotografował kręcił filmy,
następnie Stasiek Dłubacz wyciągnął swój oręż, w postaci statywu, miał go cały
czas przy sobie. Ekwipunek godny pozazdroszczenia. Na moje oko 160 wysokości (całe
szczęście że to amelinium, bo stalowy ważyłby chyba 20 kg, ale i tak nie był
lekki, a przede wszystkim w czasie jazdy jego gabaryty przeszkadzały w
pokonywaniu przeszkód. Po rozłożeniu sprzętu zbiorowa fota, ostatnie
podziwianie widoków i schodzenie, ku maszynom, grzecznie czekającym. Odwrót,
już wracamy łezka kręci się w oku, pierwsza myśl jaka mi się nasuwa – muszę tu
wrócić, pokazać mojemu synowi jak pięknie jest w tych okolicach, On lubi takie
klimaty, byłby zachwycony - parę fotek z Pikuja:
Już bez zachwytu i ceregiel zjeżdżamy ku leśnym zboczom,
zatrzymując się przy źródle, a następnie na skraju lasu. Rozniecamy ogień w
kamiennym kręgu, jakby ludzie pierwotni to zbudowali, zabezpieczając las prze
niepożądanymi płomieniami. Smażenie, kiełby, słoniny, cebuli i chleba – jest
klimat, ognisko w cieni cięte licznymi przebłyskami słońca wydaje się jak z
filmu o Robin Hoodzie (tak tym starym z Michaelem Praed'em w roli głównej).
Degustacja nie ma końca jest smacznie i radośnie. Po konsumpcji, każdy chce
jeszcze pobyć trochę na połoninach i delektować się widokami, ale rozsądek
nakazuje zbierać manele i ruszać w drogę. Jazda o zmroku po takich drogach do
bezpiecznych nie należy.
Docieramy do bazy przed zachodem słońca, następnie micha i
wizyta w lokalnym sklepie. Udaje się dziś zrobić zdjęcie Pani sklepowej, która
ma opory przed aparatem. Poza tym dowiadujemy się, że uczy się polskiego i
chce, wyjechać do Polski na jabłka. Cieszy mnie taki optymizm i ambicje
dziewczyny.
Każdy chce jak najdłużej pobyć pogadać z lokalnym, bo jutro
przecież wyjazd i powrót do polskiej rzeczywistości, problemów, pracy itp.
Zmęczeni już kilkoma piwkami opuszczamy lokal udając się na
spoczynek.
Dzień 6 (ostatni) - 18.09.2014
Wstajemy jak zawsze niespiesznie, udając się na poranną
toaletę, potem śniadanie i pakowanie się.
Wszytko idzie sprawnie, każdy wie co ma robić, wiązania
ekspanderami, pająki idą w ruch. Jak źle przymocujesz bagaż, jest pewne że go
zgubisz. Ostatnie zakupy w lokalnym sklepie, Zbiorowe zdjęcie i wyjazd.
Tamtejsze dziewczyny chyba dzielą poglądy Indian na temat
fotografii, bo nasza gospodyni (żona Ilii), za żadne skarby nie chciała pozować
do wspólnego pożegnalnego zdjęcia, nawet Henry nic nie wskórał w tej sprawie.
Szybka sesja, pożegnanie – chyba nikt nie lubi tych chwil. Ponownie pokonujemy
Libuchorską drogę główną i asfaltem jedziemy do Turki. Tam kierujemy się na
granice z Polską. Przed granicą oddanie płynów i pokaz jazdy wichura na jednym
kole, dla mnie bomba. Na granicy uzupełnienie baków i wydanie ostatnich hrywien
na pamiątki (gorzałkę, czy inne specjały). Odprawa celna idzie bez kłopotów,
nikt nie trafił na kanał. Po przejechaniu kilku kilometrów czuje jak Fred traci
moc, cholera drugi moduł, ale coś jest nie tak.
Stajemy an poboczu, Stasiek Dłubacz pojechał przodem – on nie
lubi w grupie śmigać. Cóż trzeba zaradzić. Rozebrałem boczki i testuje –
wszystko OK. zatem jedziemy dalej. Henry daje znak do Staśka – SOS. Za
Krościenkiem spotykamy się, Stasiek na szybko spina, coby Fred na jednym module
mógł śmigać, i to skubaniec z głowy na logikę, bez żadnych karteczek od
Naczelnego Filozofa, ot prawdziwy fachowiec. Zajmuje to jakieś 20 minut,
uzbrajam Freda i ruszamy dalej. Z Kilka kilometrów znów to samo, - to nie moduł.
Zaczynam się denerwować, po chwili znów Fred wyrywa do przodu, ale tylko na
krótko, znowu postój. Widzę po minach, że nie jest dobrze, bo przecież do Kielc
na zlot jeszcze kawał drogi.
Ale kompania trzyma się razem, po następnym przymusowym
postoju zauważyłem, że cholerny wężyk od wlewu paliwa spadł i przykrył go
tangbag. Już bez ceregieli zakładam w ułamku sekundy ów wężyk i jest OK. Fred
śmiga aż miło. Mieliśmy się rozdzielić w Tarnowie. Jazda w takim towarzystwie to
przyjemność, Toper pewnie prowadził kolumnę, zatrzymując się w Brzostku na
jedzenie. Jest smaczni i niedrogo, czyli po trampkarsku. Tak dla informacji
zamówiłem sobie placek po węgiersku (czyli duży placek ziemniaczany z mięsem i
dodatkami) piszę bo Toper zapewniał, że kto w Polsce zamówi ziemniaki, on
funduje. Pisze to tylko dlatego, żeby wiara wiedziała, że ziemniaki w każdej postaci
są super.
W czasie przerwy dokonuje kliku mocować plastików na trytytki, bo w pewnym momencie zrobił mi
się latawiec z boczków, jedynie moje nogi powstrzymywały od układu rozłożenia do
pełnego lotu i wyłamania szczątkowego mocowania do ramy Freda. Nie chciałem
kolejnego postoju z mojej winy, nawet trzymałbym owe plastiki w zębach, byle
jechać przed siebie. Godzina było późna, po obiedzie słońce już tak mocno nie
świeciło. Czuć było lekkie ochłodzenie. Fred sprawuje się doskonale dowożąc
mnie do Olkusza.
Henry, Wichur i Małyszek udają się do Małogoszczy na jesienny
zlot, Toper odbija w Brzostku nie zostaje na jedzeniu, bo przecież mieszka rzut
beretem.
Jak się dowiedziałem na Zlocie nie bez przeszkód namiastka
ekipy Libuchorskiej dotarła do celu. Mam nadzieję że Wichur, czy Małyszek
napiszą swoje wątki.
Henry stwierdził, że działo się na tym wyjeździe. Wg mnie to
był wyjątkowy wyjazd pod każdym względem, mam nadzieję, że nie zanudziłem Was
moimi opowieściami.
Pozdrawiam wszystkich przeszłych i przyszłych uczestników
Libuchory. Jedynie co mogę powiedzieć, to za kilka lat nie będzie już nic, co
warto by zobaczyć, poczuć, posmakować po tamtej stronie. Świadomie lub nie świadomie sami przyczyniamy się do zmian jakie i tak nieuchronnie nastąpią tam
za kilkanaście lat.
świetna wyprawa, a jedzenia na zdjęciach wygląda godnie! :)
OdpowiedzUsuńczekam na kolejne relacje, bo dobrze się czyta. No i ta Ukraina...
Bardzo ciekawie napisane. Liczę na więcej.
OdpowiedzUsuńDzięki! aczkolwiek tekst nie mój, tylko mojego Taty ;-)
Usuń