Budzimy się o 9. W naszej miejscówce jest dosyć brudno, do tego kręcą się tam localsi (na zasadzie przechodzenia koło nas), więc po porannej ablucji i śniadaniu odjeżdżamy stamtąd dość szybko - skłoniło nas do tego raczej to pierwsze... naszym celem na dzisiaj jest Salina Turda, położona jakieś 15 km dalej.
Kupujemy wejściówki i ruszamy na zwiedzanie. Pod ziemią jest naprawdę duża sala z wąską galerią wokół... ja, po wejściu na nią, nie wytrzymuję - przez deski podłogi galerii widać to, co jest 100 m niżej. Schodzimy do sali (13 pięter drewnianych schodów).
Na dole zrobili ciekawą rzecz - nieco mniejszą replikę London Eye, boiska sportowe, korty tenisowe itd. (po prostu taki park rozrywki). Nie korzystamy, ani też nie zachwycamy się tym za bardzo, ale jedno trzeba przyznać - mieli pomysł i go zrealizowali, przyciągając ludzi. W końcu fajnie się pochwalić tym, że grało się w tenisa w 2000-letniej kopalni, nie? ;)
Schodzimy na sam dół (kolejne 13 pięter drewnianymi schodami), a tam widzimy jezioro z pięknymi widokami - jak się patrzy do góry, widać bardzo fajnie szyb, aż kręci się w głowie; pływamy łódką po podziemnym jeziorze (10 RON/osoba).
Po pływaniu łódką wracamy na górę windą (z oszklonymi ścianami!) i chodzimy po komnatach na górze (jest ich kilka). Niestety, nasze zwiedzanie nie trwa zbyt długo, bo drogę tarasują nam wycieczki turystyczne; postanawiamy wyjść z kopalni. Wszystko zajęło nam tylko 2 godziny, ale w porównaniu z Wieliczką (gdzie zwiedza się 2 - 3 razy dłużej)... wygrywa oczywiście Turda!
Już na zewnątrz, o 13, jemy lody i opuszczamy okolice Turdy. Jedziemy przez prawie 50 km bezpłatną autostradą, a później już zwykłą drogą do Oradei (150 km od Turdy). Jakieś 40 km przed Oradeą (Alesd) Tata robi ostatnie zakupy w Rumunii (białe wino w charakterze pamiątki).
Parę minut po 16 jesteśmy w Oradei, którą traktujemy tranzytowo; po chwili jesteśmy na granicy Bors - Artand. Szybka kontrola paszportowa i i już Węgry. Jest 16.30, a właściwie to 15.30, bo u Bratanków obowiązuje ten sam czas, co w Polsce.
U Madziarów, dokładniej w Debrecenie, GPS kieruje nas na płatną autostradę, pomimo włączonego unikania... chyba mózgu nie ma ;) Nam szczęśliwie udaje się ją ominąć, jadąc bocznymi drogami... w końcu wyjeżdżamy w Polgar. Jedziemy przez Miskolc, Kazincbarcika, Trizs (tu zastanawiam się, czy są jakiekolwiek ślady Wiedźmina ;) ) do Aggteleki naprawdę pięknymi drogami. Około 19 w Aggteleki, dosłownie 700 m od Słowacji, zatrzymujemy się w barze (Langos - Shop) na langosa, bo nie udało nam się go spróbować parę dni temu. Niestety langosów nie ma, więc zamawiamy szaszłyki - i tak były pyszne ;)
O 19.45 wjeżdżamy na Słowację, pokonujemy ją dosyć szybko (byłoby szybciej, gdybyśmy nie pobłądzili w Vysoke Tatry), nasze stopy nawet nie dotykają słowackiej ziemi.
Wreszcie o 22.30 pojawiamy się w Polsce. Jedziemy (ja w okolicach Bukowiny Tatrzańskiej uderzam w kimono); ok. północy Tata robi sobie na parkingu 2 godziny drzemki. Dojeżdżamy do Krakowa o 3 w nocy, w niedzielę 26 kwietnia 2015.
S.
PS. Niestety ze względu na awarię myszki (muszę korzystać z touchpada) zdjęcia nie mają sygnatur bloga.
0 komentarze:
Prześlij komentarz