Dziewiętnasty czerwca 2014 - pierwszy dzień pierwszej poważnej rowerowej wycieczki - teraz na Kielecczyznę! O godzinie 9.15 startujemy rowerami z Wolbromia (z targowiska) i po paru minutach jesteśmy na dworcu PKP. Do Kielc jest dość daleko (ok. 100 km nieprzyjemną drogą nr 7), więc trzeba było wybrać jakiś alternatywny środek lokomocji - padło na pociąg.
Pociąg - stary skład kolei regionalnych, jeden z moich ulubionych rodzajów - ma 15 minut obsuwy, więc ruszamy dopiero o 9.50 i o 11 z minutami docieramy do Kielc. Naszym celem na dzisiaj jest Sielpia Wielka - położona ok. 40 km na północny zachód miejscowość z pięknym zalewem - ale żeby nie było za prosto, jedziemy bocznymi drogami, bo jazda wzdłuż głównej szosy, delikatnie powiedziawszy, nie jest najprzyjemniejszą rzeczą na świecie.
Trochę błądzimy po Kielcach (napotykając kilka procesji), ale jedziemy do Miedzianej Góry. Potem dostajemy się do Umra, gdzie zamiast w kierunku wiosek, przez które chcieliśmy jechać (Kołomania i Serbinowa), skręcamy w lewo - do głównej arterii, którą staramy się ominąć.
Niczego nieświadomi trafiamy prawie na drogę, ale udaje nam się zaczepić starszego rowerzystę, który z pozoru niczym się nie wyróżnia. Jak się dowiadujemy, jest murarzem i właśnie jedzie do znajomego - proponuje nam, że pojedzie z nami, zwłaszcza, że to w tę samą stronę. Musimy wrócić się do Umra i odbić w dokładnie odwrotnym kierunku, niż jechaliśmy. Wkrótce trafiamy na szutrówkę w bok, która przekształca się w leśną drogę prościutko do Serbinowa.
Pociąg - stary skład kolei regionalnych, jeden z moich ulubionych rodzajów - ma 15 minut obsuwy, więc ruszamy dopiero o 9.50 i o 11 z minutami docieramy do Kielc. Naszym celem na dzisiaj jest Sielpia Wielka - położona ok. 40 km na północny zachód miejscowość z pięknym zalewem - ale żeby nie było za prosto, jedziemy bocznymi drogami, bo jazda wzdłuż głównej szosy, delikatnie powiedziawszy, nie jest najprzyjemniejszą rzeczą na świecie.
Trochę błądzimy po Kielcach (napotykając kilka procesji), ale jedziemy do Miedzianej Góry. Potem dostajemy się do Umra, gdzie zamiast w kierunku wiosek, przez które chcieliśmy jechać (Kołomania i Serbinowa), skręcamy w lewo - do głównej arterii, którą staramy się ominąć.
Niczego nieświadomi trafiamy prawie na drogę, ale udaje nam się zaczepić starszego rowerzystę, który z pozoru niczym się nie wyróżnia. Jak się dowiadujemy, jest murarzem i właśnie jedzie do znajomego - proponuje nam, że pojedzie z nami, zwłaszcza, że to w tę samą stronę. Musimy wrócić się do Umra i odbić w dokładnie odwrotnym kierunku, niż jechaliśmy. Wkrótce trafiamy na szutrówkę w bok, która przekształca się w leśną drogę prościutko do Serbinowa.
Po kilkunastu kilometrach, koło Serbinowa, nasz "przewodnik" (który po drodze opowiada nam różne historie) nas opuszcza, a my dostajemy wskazówki dotyczące trasy do Sielpi. W kolejnej wiosce - Chybach - jest pierwszy czynny sklep (a nie było go wcale łatwo znaleźć, w końcu dzisiaj Boże Ciało) - kupujemy kiełbasę i kierujemy się już nad zalew.
Po drodze jeszcze tylko parę wiosek, pusta droga przez pola /niestety nie mam zdjęć/ i... skrzyżowanie. Niestety, trzeba przejechać 7 km główną trasą, której nie za bardzo da się uniknąć. Jak mus, to mus, ale nie powiem, żebyśmy byli z tego zadowoleni.
Po drodze jeszcze tylko parę wiosek, pusta droga przez pola /niestety nie mam zdjęć/ i... skrzyżowanie. Niestety, trzeba przejechać 7 km główną trasą, której nie za bardzo da się uniknąć. Jak mus, to mus, ale nie powiem, żebyśmy byli z tego zadowoleni.
W końcu o 17.30 dojeżdżamy do Sielpi. Jeszcze jest dość wcześnie na rozpalanie ogniska, więc zabieramy się za zwiedzanie okolicy. Po drugiej stronie jeziora... nawet nie będę próbować tego opisywać, po prostu masakra, imprezowe klimaty, trochę jak w niektórych kurortach nad polskim morzem - w każdym razie najfajniejsze to nie jest:
Po zjedzeniu zapiekanek postanawiamy uciekać z tego miejsca i jechać do Piekła (miejscowość 5 km dalej - tu chodzi o tabliczkę ;-)). Jedziemy, a raczej prowadzimy rowery, wydeptaną (ale, co dość dziwne, oznakowaną) trochę podmokłą ścieżką. Komary tak tną, że po kilkuset metrach zawracamy, bo trudno doszukiwać się w takiej jeździe przyjemności.
Zawracamy tam, skąd przyjechaliśmy. Ostatecznie śpimy na drugim brzegu zalewu, tak że nawet nie dociera do nas łupanka z "kurortowej" części - jest cicho i spokojnie, a my mamy całą "zatoczkę" dla siebie, zresztą w pakiecie z pięknym sosnowym lasem.
Rozbijamy się, robimy ognisko, szybka kąpiel - ostatecznie o 22.00, po 60 km idziemy spać w namiocie, pierwszy raz od ubiegłorocznej Suwalszczyzny! ;-) Całe szczęście, że pogoda dopisuje - ten dzień można uznać za udany (w okolicach południa było męcząco, ale potem już z górki ;-)).
S.
0 komentarze:
Prześlij komentarz