Wyjazd do ostatniej chwili stał pod znakiem zapytania - tak się złożyło, że w tym roku wakacje należały do tych bardziej zwariowanych i intensywnych. Data została wyznaczona na niedzielę 15 lipca. Kierunek: Ukraina, a jak się uda, to i Mołdawia z Rumunią!
15 lipca 2018
Godzina 18.00. Ruszamy na wschód, jest słoneczne popołudnie. Nie mamy żadnych konkretnych planów co do tego, jak ma wyglądać nasza droga - czy jeszcze dzisiaj przekroczymy granicę, czy może wcześniej się prześpimy, czy w ogóle nie skręcimy w prawo i nie pojedziemy przez Rumunię ;) dla odmiany jedziemy na Rzeszów bokami, przez Szczurową i Dąbrowę Tarnowską. Ruch absolutnie znikomy, na starą czwórkę wypadamy dopiero w okolicach Dębicy. Mijamy Rzeszów (chwila postoju na stacji benzynowej), Łańcut, Jarosław. Na rozjeździe w Radymnie źle skręcamy - jedziemy jak na Przemyśl, a chcemy do Korczowej. Mniej więcej w tych okolicach zastaje nas północ.
16 lipca 2018
Zawracamy z Orłów i wjeżdżamy na autostradę. Na przejściu w Korczowej jesteśmy w okolicach pierwszej w nocy. Nastawiałem się na kolejki - bo już kiedyś udało mi się jechać przez to przejście. Ale wtedy wszystko było inaczej - mroźny wieczór (było chyba -20), wtorek trzydziestego grudnia, na wschodzie okres przedświąteczny, u nas początek wyprzedaży w sklepach, a my staliśmy przez 2 godziny na nieswoim pasie, razem z Ukraińcami. Dzisiaj na granicy pustki, nikt się nami specjalnie nie interesuje - już po godzinie zjeżdżamy za ostatni szlaban.
Jest prawie 3 w nocy, wymieniamy kasę i decydujemy się na dalszą drogę - nie dojechaliśmy jeszcze nawet do Lwowa. Gdzieś w tych okolicach zasypiam...
... i budzę się we Lwowie. Okazuje się, że wjechaliśmy do samego centrum miasta i nie możemy wyjechać. Nie ma w zasadzie żadnych drogowskazów (albo są, ale tak skutecznie pochowane, że ich nie widzimy), a w GPSie nie mamy mapy Ukrainy - ale od czego jest intuicja i jednak jakaś tam orientacja po pobycie sprzed 4 lat? Po 20 minutach jesteśmy już w okolicach obwodnicy - tyle że nie ma jak na nią wyjechać ;) a tymczasem skręcamy w pierwszą w prawo i zatrzymujemy się na chwilę nad jeziorem z cerkiewką. Od razu robię jej zdjęcie - i w sumie dobrze zrobiłem, bo 2 minuty później wybiła 5 rano i wyłączyli podświetlenie. (jakość foty beznadziejna, w rzeczywistości wyglądało to dużo lepiej)
Droga prowadzi na Pustomyty - to może tamtędy gdzieś wyjedziemy? A figę. Dojeżdżamy i widzimy, że nie ma tam specjalnie żadnej drogi w bok (a przynajmniej nie ma oznaczenia), którą moglibyśmy wyskoczyć na jakąś bardziej główną trasę. Nie ma, to nie ma. Wracamy. Odbijamy jeszcze raz przy cerkiewce [tej, która była podświetlona] i jedziemy jeszcze kawałek dalej od miejsca, w którym staliśmy godzinę temu. Wyjazd na obwodnicę oczywiście jest ;)
Łącznie ze Lwowem zrobiliśmy dzisiaj chyba z 60 nadmiarowych kilometrów. Zrobił się już dzień, który w żadnym stopniu nie przypomina wczorajszego popołudnia. Jest szaro, buro i zapowiada się na dłuższy deszcz. Wybieramy drogę na Rohatyn - dojeżdżamy gdzieś w jego okolice i śpimy.
Zwlekamy się w granicach 10 (chociaż powinienem w sumie napisać, że się podnosimy - bo spaliśmy w samochodzie) - teraz chcemy jechać już prosto na wschód. Przed Tarnopolem chwila postoju na kawę na stacji benzynowej (z chamską obsługą) i jazda dalej. Droga raz wygląda jak autostrada, a raz jak na południu Mołdawii ;) odcinek do Tarnopola zdecydowanie zalicza się do kategorii tych drugich. Gdzieś koło Chmielnickich zarządzamy przerwę - trzeba w końcu zjeść coś wschodniego. Tym razem pirożki - dawno chciałem ich spróbować, a nigdzie się nie udawało... zawsze były tylko wareniki :( zjadamy oczywiście od razu, na podsklepiu (które, jak na swoje położenie, jest dość klimatyczne - nie wygląda jak przy głównej drodze. Zresztą sklep też jest fajny - niby to sklep, ale jednocześnie stoi w nim stół i jest nakryte dla na oko 30 osób ;) - właśnie to uwielbiam na wschodzie!). W skrócie: były pyszne.
Dalsza droga wiedzie przez Podole. Czytaj: pola, łagodne pagórki, pola, łagodne pagórki i jeszcze więcej pól i łagodnych pagórków. Co chwilę deszcz i słońce na przemian, raz widoczność jest, raz ciężko zauważyć cokolwiek poza najbliższym metrem - więc chociaż w tej materii nie możemy narzekać na nudę ;) mijamy Winnicę (przerwa na barszcz w kolejnym kafebarze), Nemiriw (tak, ten od Nemiroffa) i dojeżdżamy do miasteczka o wdzięcznej nazwie Hajsyn. Wbrew nazwie hajsu tam nie znajdujemy, jest za to ogromna cementownia, która wygląda jak żywcem przeniesiona z Łodzi fabrycznej. Ogromne czerwonawe kominy (na zdjęciu nie wyglądają - na żywo robią większe wrażenie), nad którymi unosi się zapach gipsu i cementu...
Chwilę później droga zmienia trochę charakter - 1/3 to asfalt, a 2/3 po bokach to błoto ;) i do tego trafiamy na jakieś 20 kamazów i innych gruzawików, które uparcie starają się trzymać asfaltowej części - wychodzi, że szybciej jest jednak przez to błoto ;) a za moment nagle zaczyna się asfalt, który kładli chyba wczoraj - jest jeszcze prawie czarny i wygląda, jakby nic po nim nigdy nie jeździło. Do Umania dojeżdżamy koło 19. Słońce wreszcie wyszło, co owocuje sesją foto ze stacji benzynowej:
Po zjeździe na dwupasmówkę łapiemy wiatr w żagle. Od morza dzieli nas prawie 300 kilometrów. Jak strzała przemykamy przez kolejne obłasti - czerkaska, kirowohradzka, kawałek odeskiej, mykołajiwska, znowu odeska. Krajobraz się zmienia, pola zostają nagle zastąpione przez stepowe, równoległe pasma wzgórz. Postanawiamy dojechać jak najbliżej Odessy. W tak zwanym międzyczasie zdążyło się już ściemnić i teraz jest tylko pagórek - dolinka, pagórek - dolinka. A po bokach ogień - zaczęło się już wypalanie traw [nie mam zdjęcia, musicie mi wierzyć na słowo].
Szukamy jakiegoś miejsca do spania i tu z pomocą przychodzi mapa - na której jest zaznaczona rzeka - skręcamy w bok, jest most. Idziemy sprawdzić, a rzeki nie ma! Tzn. jest - samo koryto ;) (później doczytałem, że jeszcze 15 lat temu płynęła tu woda - do czasu, aż przy ujściu została wybudowana tama, przez co 150 km rzeki po prostu wyschło). Musimy poszukać innej miejscówki, bo koryto rzeki przechodzi przez sam środek wioski o wdzięcznej nazwie Rewowe. Wyjeżdżamy na górkę i znajdujemy - na trawach, akurat na nasz namiot. W oddali połyskują płomienie, czuć już stepowy klimat, świerszcze grają gdzieś w trawach - jest 23, za nami 1200 km, dziewięć obłasti i 30 godzin drogi. Dość szybko zasypiamy.
Może zainteresować Cię też:
Na Ukrainę jeżdżę od 2014 roku - byłem już m.in. we Lwowie, w Kijowie, na wybrzeżu czy na Polesiu (i ciągle mam ochotę na więcej!). Sylwestrowy wyjazd 2014/15 był moim pierwszym pobytem w tym kraju i jedną z pierwszych wycieczek zagranicznych. Wybierasz się tam? Przeczytaj moje ukraińskie teksty. A jeśli chcesz dowiadywać się o moich podróżach na bieżąco, dołącz do grona czytelników na Facebooku! (fb.com/zamiedzaidalej)
0 komentarze:
Prześlij komentarz