Wyjazdy na Ukrainę z Henrym mają już swoją
tradycję i odbywają się według schematu, ale mimo to każdy wyjazd jest inny. Tym
razem także było inaczej pod każdym względem. Tak samo chciałbym tę relację
napisać inaczej, niż wszystkie pisane do tej pory. Jeśli pozwolicie, nie będę
opisywał poszczególnych dni, wtedy zaczyna wiać nudą. Chciałbym opisać
najciekawsze fragmenty każdego dnia, nadając im tytuł.
Poza tym, celowo nie zabrałem aparatu, żeby
skupić się na swoich obserwacjach i przemyśleniach, zatem będzie samo słowo
pisane. Nie wiem, czy wytrzymacie do końca, ale postaram się Was nie zanudzać.
3, 2, 1, START!
Pogoda zaczyna się stabilizować, więc jest
szansa na udany wyjazd, zatem trzeba się przygotować, bo jutro w drogę. Freda
sprawdziłem wcześniej, uzupełniłem olej, przykręciłem urwane lusterko i osłonę
z Tukana (wreszcie udało mi się to zrobić, wiem, Tukan był w maju, ale w życiu
są rzeczy ważne i bardzo ważne, akurat osłona chroniąca silnik podczas jazdy
poza Ukrainą była jedynie ważna). Dokumenty, paszport, ubezpieczenie i Zielona
Karta – cholera, zwykle z ubezpieczenia dzwoni miła Pani i mówi że się
skończyło, a tu cisza. OK, jutro z rana się załatwi. Teraz tylko przegląd. Wiem,
że jest do 21, czyli jeszcze jakieś 1,5 godziny luzu. Fred nie jest nowym
motocyklem, ale przegląd przechodzi wzorowo, nawet lampę ma dobrze ustawioną,
co mnie zdziwiło, bo sam to robiłem na tzw. oko.
Kilka zdań i 63 PLN, jest pieczątka – jeden
kroczek do przodu.
Wieczorem Wichur dociera na nocleg wcześniej
niż ostatnio. Gadanie i kima, rano trzeba wstać.
Około 8 rano wspólnie z Wichurem lecimy do
ubezpieczalni oddalonej o 20 km. Temat potoczyłby się sprawnie, ale okazuje się,
że nie ma druczków zielonej karty z tego ubezpieczenia, z którego jest polisa,
za inną trzeba zapłacić 350 PLN – nie ma mowy. I tak ubezpieczenie OC wzrosło z
99 PLN do 130, wszyscy mówią, że to z powodu programu 500+. Nie chcę o tym myśleć,
bo czas nagli. W końcu udaje się wyrwać zieloną kartę z innego towarzystwa za
free, z obietnicą, że po powrocie dokonam jej zwrotu.
Wiem, Henry pisał wiadomości przypominające
duuużo wcześniej, widać za wcześnie, bo i tak większość zagląda w papiery dzień
przed wyjazdem. Na szczęście żyjemy w takim kraju, że można te formalności
załatwić „od ręki”.
Tankowanie i ogień na tłoki, a banan na
twarz. Jedziemy bocznymi drogami, lądujemy koło Tarnowa, jest OK. Potem
autobaną dokąd się da na wschód – reszta ekipy już się zbiera.
Spotkanie w Ustrzykach, krótkie pogaduchy i
granica. Następnie bez większych kłopotów i o dziwo bez szperania w kuferkach
jedziemy dalej, jedynie pytanie od ukraińskich pograniczników, czy mamy noże –
oczywiście nie, ależ skąd, w żadnym wypadku, jedynie jakieś scyzoryki, hi, hi.
Jest prawie komplet:
1.
Henry – znany, szanowany, lubiany
2.
Toper – ostry zawodnik nie tylko na dwóch
kółkach
3.
Wujas – oaza spokoju i taktu na ukraińskim gruncie
4.
Artur – trampkarz pełną gębą, mimo iż jeździ
Yamahą
5.
Małyszek – tym razem jako dumny właściciel
BMW, ale w góry nie pojechał
6.
Wichur – posiadacz Remingtona – Uważajcie!!!
7.
KJU – autor tych wypocin
Niestety Dalti z powodów kłopotów technicznych
swojej maszyny nie dojechał, a szkoda, bo chciałem go poznać.
Za granicą kolejny szok. Jak 2 lata temu
byłem zszokowany kiepską jakością dróg, tak teraz jest odwrotnie. Świeżutki
asfalcik, aż manetka gazu jakoś samoczynnie się odkręca, pobocza w trakcie
układania. Znak czasu, Ukraina się zmienia. Droga ze Starego Samboru do Boryni
została pokonana bardzo szybko, ponadto zabrane z Polski gogle stały się
bezużyteczne w większości przejazdu. Jedyne, co zwraca uwagę, a jednocześnie
staje się niebezpieczne, to brak nowej warstwy asfaltowej na mostach, widać
mosty należą do innej jednostki organizacyjnej, która akurat ma wielką dziurę w
budżecie, lub inne plany inwestycyjne.
Przystanek przy drogowskazie do Libuchory
okazuje się niezbyt fajny, gdyż Wujas stwierdza mało powietrza i kapcia w tyle
swojej czerwonej rakiety.
Dalsza droga nie jest jakaś szczególnie
uciążliwa i ostatnie 10 km mija jak z bata strzelił. Wbijamy na podwórko
gospodarzy bez większych ceregieli, potem żarełko, wódeczka i kima.
To był męczący dzień, ale bardzo udany,
wszyscy dojechali w jednym kawałku i w pięknym jesiennym słońcu, uśmiechy nie
schodzą z twarzy uczestników – jest super.
Żarełko
Jednym z powodów, dla których ludzie udają
się w podróż, jest kosztowanie obcych smaków – jak zwykle pobyt w Libuchorze
nie obył się bez smakowania ichniejszych dań.
Podczas pierwszego posiłku był standard: zupa
ziemniaczana i jakaś kasza. Po dodaniu trochę soli i pieprzu można było zjeść.
Następnego dnia wstajemy niezbyt wcześnie i niech ktoś zgadnie, co było na
śniadanie, potem na obiad i kolację. Cóż: ... ziemniaczki. Jak w poprzednich
wizytach mawiał Stasiek Dłubacz, mniam, mniam, ziemniaczki, ale pyszniutkie...
Wyobraźcie sobie, jak kolejno pozostali
uczestnicy oddają nietknięte talerze, nawet Henry z miną bardzo wymowną oddał
swój talerz gospodyni. Uljana jest młodą matką, jej uwaga jest pochłonięta huśtaniem
do sufitu swojej córki Aneczki, a nie jakimiś fochami „Paljaków, co nie lubieją
kartoszków”. Przełom nastąpił w środę, kiedy Uljana przygotowała ciastko,
mniam, mniam.
W potem było pysznie i smacznie – i tak do
końca. Żeby doszło do tego stanu, potrzebna była interwencja Henry’ego u
gospodyni.
Nabożeństwo
Muszę opisać swoje wrażenia z uczestnictwie w
nabożeństwie prawosławnym, na którym byłem po raz pierwszy – mam nadzieję że
nie ostatni.
Z dzieciństwa pamiętam, jak babcia
opowiadała, że jak się chodzi do cerkwi, to na czas palenia się świecy. Tak,
żyłem długo w takim przeświadczeniu, ale co tam. Do rzeczy. Nabożeństwo
zaczynało się o 11, weszliśmy trochę po rozpoczęciu. Podobnie jak w naszych
kościołach, wyjścia są oblegane, nie wiem dlaczego, tak się dzieje, może to
głos rozsądku podpowiada, że w razie pożaru łatwiej będzie uciekać z drewnianej
budowli – im bardziej w głąb to luźniej, zatem wbijamy na przód przed sam
ikonostas (część ichniejszego ołtarza). Nie muszę pisać, że tam dominuje złoto,
figury patrzą srogim wzrokiem, jakby miały udowodnić, jakim jesteś małym
człowieczkiem. Archanioł Gabriel ze swoim ognistym mieczem, przypomina co
chwilę o sprawiedliwości niebieskiej.
Dziwi mnie fakt, że od frontu stoją same
kobiety, mężczyźni i młodzieńcy okupują chór, stojąc jakieś 3 metry wyżej
względem innych uczestników. Chyba tylko po to, aby od tyłu i z góry podziwiać
kobiałki. A było co podziwiać. Wśród dojrzałych kobiet stały dziewuszki o
łagodnych rysach twarzy, niebieskich oczach i długich, gęstych włosach. W
obrządku wschodnim kobiety zakrywają chustami swoje włosy, aby ukryć je przed
męskim wzrokiem. Właśnie same chusty zdobione kolorowymi cekinami i innymi
ozdobami dodają uroku takiej osobie. Niektóre tkane z delikatnych nici niczym
sieć pajęcza, przykrywają głowy, są także zwykłe chustki z byle jakiego
materiału made in China, pewnie zależy to od zasobności portfela gospodyni, a
raczej gospodarza.
Pop odprawia nabożeństwo po ukraińsku, teraz
w 80% jest to dla mnie zrozumiały język, zwłaszcza jak ktoś mówi powoli i
wyraźnie. Wracając do cerkwi, tam można się poczuć jak w przedsionku nieba,
jest pięknie, uczta dla oka i ucha, ponieważ wszystkie słowa są wyśpiewywane.
Kto nie był, niech żałuje. Odnośnie palenia się świec i długości nabożeństwa –
tak, to prawda, tylko że jest jedna nieścisłość z relacją mojej babci, świeczek
jest chyba 287 i są takie cienkie jak damski papieros, one palą się bardzo
szybko i takich kompletów świeczek spala się kilka. Jest człowiek, którego
zadaniem jest właśnie zadbanie o stan świec, nie zgasła mu ani jedna, odpalał
jedną od drugiej, jakby ojciec sposobił go do tej czynności od kołyski.
Glonojad
Trochę teorii: Glonojad – potoczna
nazwa przypisywana rybie odżywiającej
się glonami.
Ale nie w Libuchorze.
Już piszę, o co chodzi.
Jak zwykle wieczorne chwile
spędzamy w markecie o wdzięcznej nazwie „Produkty”.
I jak zwykle pełno ludzi w
tym czasie chętnie odwiedza ów sklep, traktują go jak ośrodek rozrywkowo-towarzysko-oświatowo-zaopatrzeniowy.
Tak było i tego wieczora. Wujas jako przygraniczny mieszkaniec Ukrainy bardzo
lubił dyskutować z lokalnymi babciami i kawalerami, oni wyczuwają nić
porozumienia i zachęceni podjętym tematem podtrzymują rozmowę – a jak jest
rozmowa, to i goriłka, i tak od słowa do słowa, od uścisku do uścisku, jeden z
uczestników tak się rozpłynął nad nim, że chciał go pocałować – i zrobił to.
Stojąc obok, jedynie
współczułem Wujasowi takiej sytuacji. Sam widok skojarzył mi się z filmem
Gwiezdne Wojny – kiedy wielki Jabba oblizuje księżniczkę Leię na planecie
Tatooine. Sam obcałowany na trzeźwo stwierdził, że ten (Ukrainiec) sprzedał mu
glonojada, takiego śliskiego, a fuj. Możecie sobie to wyobrazić: śliniący się
facet całuje drugiego, który niekoniecznie ma na to ochotę, ale nie wypada mu
odmówić, bo może to być źle odebrane. Do końca wyjazdu ta ryba była
przywoływana jako stały bywalec lokalu. Nawet Małyszek naśladował ową rybę, ale
musiał się wspomóc dość dużą dawką ognistej wody, bo na trzeźwo to średnio mu
to wychodziło.
Glonojad 2, zwany pijawką
Była środa, motocykle już zaparkowane, więc
wspólnie z Wichurem zaplanowaliśmy gadanie przy piwku, oczywiście w magazynie.
Mały spacer i już piwko jest, gadamy. Jest OK, a tu dosiada się jakiś człowiek,
inny niż wszyscy. Jakiś dziwny ten Ukrainiec. Zaprasza nas do siebie, że u
niego jest wygodnie i jest goriłka. Żeby nie podejmować dalszych tematów, mówię,
że nic nie rozumiem, chcę kontynuować temat z Wichurem o jego remingtonie w
wersji inox. Nieświadomy następstw wypadków, Wichur stawia piwo gościowi, i się
zaczyna. Nic nie można było powiedzieć, ciągle wcinał się w dyskusje i się
śmiał, mimo że nie wiedział, o co chodzi. Całe szczęście, że piwko szybko się
skończyło –znalazł się powód do wyjścia ze sklepu. Idziemy – on za nami,
dochodzimy do furtki, mówimy dobranoc – on za nami. Wchodzimy do pokoju
gospodarzy, siadamy za stołem, a on za nami. Ekipa i Uljana patrzą się na niego
ze zdziwieniem. Facet zabrał sobie talerzyk (chyba Małyszka) i naszuflował na
niego pokaźną porcję sałatki nie pytając się gospodyni o nic. Czuł się jak u
siebie w domu. Ekipa zaczęła wychodzić za stołu i szykować się do magazynu na
piwko.
Potem glonojad 2 nalał sobie stakanika z
postawionej goriłki, podstawia Henry’emu, ten odmawia, Wichur również, ja tak
samo, to bach, babkę w piach, gość już się poczuł pewnie. Chciał nam pokazać
swoją sprawność fizyczną, prosił o ciszę na skupienie niczym Copperfield, po
czym niezgrabnymi ruchami wyjął paczkę zapałek z kieszeni i postawił ją na
podłodze. Chwila skupienia, przygotowanie do robienia sztuczki i… podniósł
zapałki ustami. Zaczyna się dalszy pokaz, czuję jednocześnie zażenowanie i
śmiech. Nie mogłem na to patrzeć, jedynie Toper ze swoim smartfonem uwieczniał
jego wyczyny, przygadując mu, jaki to z niego heros i jaka moc w nim drzemie.
Jednym słowem na widok tego człowieka telefon sam się pchał do ręki, aby wysłać
SMS o treści POMAGAM.
Po kilku minutach intensywnych ćwiczeń na
poziomie szkoły podstawowej będących pokazem sprawności fizycznej glonojada,
gość zmęczył się. Uff, myślę sobie, już pójdzie w diabły, a tu nie tak łatwo.
Dołączyliśmy do reszty ekipy w sklepie i znów ktoś mu postawił piwo (chyba
Małyszek) wtedy jego umysł przeszedł w tryb „wodzireja”, bo opowiadając o
wcześniejszym glonojadzie wszyscy wybuchali śmiechem, łącznie z niechcianym
gościem. Nawet były żarty na jego temat, a on śmiał się jak dziecko, wniosek
jest prosty: albo facet ma dystans do siebie, albo nic nie rozumie (stawiałbym
na drugi wariant).
Żarty sypały się jak mąka, potem etap – rusz
głową, czyli quizy rodem z podstawówki. Impreza na całego, moje piwko się już
skończyło, wtedy poczułem zmęczenie. Stwierdziłem, że trzeba opuścić tę wesołą
kompanię i udać się na spoczynek. Tak też zrobiłem, razem z Wichurem poszliśmy
do gospodarzy kłaść się do swoich łóżek. Nie wiem, ile czasu minęło do wejścia
do chałupy pozostałej części Ekipy, ale już bez Glonojada 2.
W izbie Wasia zaczął śpiewać swoje melodie,
pozostali wsłuchiwali się, mając wyraz twarzy jakby przenieśli się do
zamierzchłych łemkowskich czasów. Najstarszy gospodarz ma talent, ponieważ te
melodie są śpiewane ze słuchu, bez żadnych zapisków, o nutach nie wspomnę. Mam
nadzieję, że zostanie to pokazane na filmie.
Marusia
Na to hasło przychodzi mi skojarzenie
jednoznaczne, film pt. „Czterej pancerni i pies”- umundurowana smukła dziewczyna z długimi
włosami o niebywale delikatnej urodzie. Któż by nie znał aktorki Poli Raksy?
Ach, i och jaka fajna dziewczyna sprzedaje w
Libuchorskim sklepie. No cóż, okrągła buzia, perkaty nosek i niebieskie,
śmiejące się oczy. No fajna, ale jakaś dziecinna i prosta, to nie ta filmowa. Z
czasem koledzy namawiali ją, żeby wyszła zza lady i przysiadła się do Ekipy. Po
kilku podejściach nawet się udało, nie miała większych oporów, co mnie trochę
zdziwiło, bo ostatnia ekspedientka była zupełnym przeciwieństwem Marusi. W
ostatni wieczór dyskutujemy coś przed domem, a tu Marusia idzie samotna, Wichur
spojrzał wymownie i stwierdził, że noc, dziewczyna sama idzie, może byśmy ją podwieźli.
Ponieważ czułem mocny niedosyt jazdy, niewiele trzeba było mnie namawiać,
założyłem kask – kurtkę i gotów, Wichur tak samo. Pojechaliśmy w kierunku końca
wsi po czym dogoniliśmy Marusię, wsiadła pewnie, jakby nie raz jechała
Transalpem, ruszyłem ostro, ale mając na uwadze pasażerkę nie szalałem – bo i
po co, nie trzeba mi kłopotów w postaci szpitala na Ukrainie. Dojechaliśmy za
mostek na skrzyżowanie na turbazę. Marusia zeskoczyła, podziękowała i poszła w
swoją stronę. W drodze powrotnej trochę poszalałem, ciesząc się ostatnimi
chwilami w Libuchorze. Potem już był standard.
Pikuj
Dotarcie na najwyższy szczyt Bieszczadów jest
stałym elementem każdego wyjazdu do Libuchory, musi być co najmniej próba, ale
nie zawsze jest zakończona powodzeniem ze względu na pogodę. Jak wcześniej
pisałem, pogoda była wymarzona, piękne słońce wraz z lekkim wiatrem – było
ciepło, ale nie gorąco. Rano pakujemy się i w drogę. Jakoś szybko docieramy na
koniec wsi, potem las, podjazd i już jesteśmy na połoninach. Chwila wspomnień, lokalizacja
Tarnicy (Artur i Wujas byli tam nie raz i nie dwa): „widzicie ten szczyt, tak,
to musi być Tarnica”, wszyscy zrozumiale kiwają głową. Mnie mógłby pokazać
każdą inną górkę i nie byłbym w stanie odróżnić – dla mnie one wszystkie są
takie same, mimo że wzrok mam dobry. Jazda po starej drodze granicznej (głównym
grzbietem) jest fajna, ale jakoś szybko mija. Potem pieczone kiełbaski, boczek
(z Polski), cebula i powrót do bazy.
Bulby
Obowiązkowym elementem każdego wyjazdu są ziemniaki
pieczone w ogniu, po tamtej stronie zwane bulbami. Zwykle ich jedzenie odbywało
się po robocie w polu. Mimo że prac polowych nie było, to nie znaczy że kartofli
miało nie być. Wtorek (święto Podwyższenia Krzyża) jest dniem świątecznym, a
zatem jest okazja, żeby się napić i zjeść te pyszniutkie ziemniaki.
Pakujemy się i idziemy „na prirodu” – po
pokonaniu ostrego podejścia widzimy jak na dłoni fragment wsi wijący się
pomiędzy zielonymi górami. Idziemy za wzniesienie i już z daleka widać stałe
miejsce na ognisko. Ilja szybko rozpalił ogień i bez ceregieli wrzucał do niego
małe choinki. Języki ognia sięgały kilku metrów, nikt nie odważyłby się skakać
przez takie ognisko, chyba że Jacek Wszoła w okresie swojej szczytowej kariery
sportowej.
Było miło, była fajna gadka szmatka, ktoś
zauważył, że jakaś postać się zbliża, miał być to brat Ilji, ale jakiś gruby i
niepodobny, po zidentyfikowaniu człowieka okazało się, że to sąsiad Ilji, młody
człowiek z rumieńcami na twarzy i blond czupryną. Zagaduje – slawa Ukraini – a
tu cisza... konsternacja. Nawet Ilja nic nie mówi, ciekawe, czy dlatego, że był
pochłonięty swoim zadaniem, czy z innych względów. Uczestnicy ekipy zaczęli
gadać między sobą, nie zwracając uwagi na przybysza. A ten jak najęty zaczął się
każdego pytać o to, czy się nie boimy tu przyjeżdżać ot tak sobie. Każdy z
uczestników widzi, że facet jest wstawiony – jak to przy święcie i nikt nie
chce z nim gadać. Gość widząc, że nikt się nim nie interesuje, zaczyna gadać o
piłce nożnej. Czy znamy jakiegoś futbolistę i czy lubimy ten sport. Też jakoś
słabo się klei ta gadka. Potem zaczyna się wywód o Ukrainie. W końcu Henry
wyrzuca z siebie potok słów, obnażając bałagan w kraju jak i w umysłach tych
ludzi. Na końcu dowiadujemy się, że do niego też Paljaki przyjeżdżały, i to z
Warszawy. Tak nawiasem mówiąc, całkiem przypadkowo czytałem ich relację (która jest do znalezienia tutaj) - ciekawe spojrzenie na tamte regiony.
Nasz bohater ma na imię Paulo, jest opisany
pod koniec całej opowieści (swoją drogą, fajna relacja i spojrzenie na Ukrainę).
Cholibka, jaki świat jest mały – a guzik prawda, świat jest ogromny, tylko
ludzie się czasem spotykają.
Rozmowy kończą się na temacie poszukiwania
pracy przez Paula. Dowiadujemy się o tym, że jest wuefistą w pobliskiej szkole,
ale szuka lepszego jutra gdzieś w świecie. Koniec już ziemniaków, chyba wszyscy
już się najedli, ognisko dogasa, pogoda się psuje, czyli czas powracać do bazy.
Po drodze spotykamy śpiącego pod krzakiem głogu niedoszłego uczestnika imprezy.
MotoMyczki
Miałem zostać w Myczkowcach, ale – zawsze
jest jakieś ale, nie mam tyle urlopu, poza tym pogoda była idealna na jazdę, a
od niedzieli miało lać. Chciałem sobie sam spokojnie wrócić do domu. Poznałem
bliżej Obcego – pozytywnie zakręcony gość. Mimo nawału pracy, jak to przed
zlotem, poświęcił mi kilka chwil. Potem, niestety, obowiązki go wzywały. Po zjedzeniu
żurku, swoim tempem udałem się bocznymi drogami na zachód. Mijałem po drodze
jadących na zlot trampkowiczów, pozdrawiając ich LwG (lewą w górę)! Do Olkusza
docieram o zmroku – zmęczony, ale zadowolony, bo kolejny wyjazd okazał się
niezwykłą przygodą z niezwykłymi ludźmi w niezwykłym miejscu.
Z perspektywy czasu
Jak sobie przypomnę, jaki szok przeżyłem
(mimo wieku), będąc na Ukrainie po raz pierwszy, teraz jakoś mi się wydaje to
blisko, góry nie takie wysokie, podjazdy nie takie strome, i w ogóle jakby się
wszytko zmniejszyło. Widać we wsi nowe budynki, i to nie drewniane, tylko murowane.
Nawet droga przez wieś nie jest taka zła, jak kiedyś ją oceniałem. Muszę dodać,
że od tego czasu byłem sześć razy u wschodnich sąsiadów i za każdym razem widzę
zmiany. Tak czy inaczej, pewnie to kwestia niedługiego czasu, kiedy Libuchora
taka, jaką mieliśmy szczęście poznać, zostanie jedynie na fotografiach i w naszych
umysłach.
Na koniec chciałbym podziękować wszystkim
uczestnikom za niezapomniane chwile.
KJU
Musiało być bardzo sympatycznie :)
OdpowiedzUsuńi chyba było ;)
UsuńWooow, pelen emocji wyjazd i żywo opisany:)) mam.wrażenie, ze na Ukrainie lubią się zafiksowac na jeden rodzaj jedzenia...
OdpowiedzUsuńgeneralnie ukraińska kuchnia jest dosyć ciężka, prosta i treściwa - czyli ziemniaki to numer 1. W zasadzie na Ukrainie rzadko kiedy jest jakieś jedzenie, które nie spełnia tych kryteriów
UsuńBrzmi na wiele sposobów niesamowicie ;)
OdpowiedzUsuń:)
Usuń