Pomysł na dzisiaj był taki, żeby iść na Musałę. No ale spało się dobrze, koło 9 rano zrobiło się już chyba ze 30 stopni, więc szczyt odpuszczamy. Poza tym tak zupełnie szczerze, nie chce nam się iść po skałach na górę. Po prostu nie, zwłaszcza, że godzina zrobiła się już raczej przedpołudniowa, pod "ranek" przestała podchodzić z godzinę temu. Ograniczamy się do odświeżenia w rzece (okazała się czysta i przejrzysta) i w okolicach 10 opuszczamy naszą mocno pachnącą zielskiem miejscówkę.
Zapewne wszyscy się domyślają, gdzie skierowaliśmy się w prawie 40 stopniach bułgarskiego upału. Oczywiście. Do największego miasta kraju i jednocześnie jego stolicy - czyli do Sofii (głównie dlatego, że zawsze wcześniej mnie ciekawiła). Przed wyjazdem nasłuchałem się, jaka to ta Sofia nie jest brzydka - więc postanowiłem sprawdzić, zwłaszcza, że o Kiszyniowie też tak słyszałem... a stał się jedną z moich ulubionych stolic europejskich. Chyba lubię brzydkie miejsca ;)
Spacerujemy po bułgarskiej stolicy. Miasto faktycznie piękne nie jest (i mogę to powiedzieć z ręką na sercu). W odbiorze jest jakieś takie... ciężkie? To znaczy na początku - bo kiedy wychodzimy na bardziej zielone tereny, od razu robi się lepiej. Upał dalej dokucza, ale robi się coraz ładniej i przyjemniej. Podchodzimy też pod Sobór Aleksandra Newskiego: chyba wszyscy mają fotę tej cerkwi, to i ja zrobię. Ale naprawdę ciekawie jest na samym końcu - kiedy udaje się kupić "odkrytki". Odkrytki nie byle jakie - bo niektóre pamiętają jeszcze czasy przedwojenne! Jest też jakiś list, napisany cyrylicą, wysłany... do Warszawy, chyba w 1964 roku.
Niedługo później wyjeżdżamy już z Sofii. Co prawda po Bułgarii możemy jeździć jeszcze do jutra, ale i tak musimy uciekać ze stolicy - bo robi się popołudnie z typowym gwarem wielkiego miasta. Wyskakujemy na autostradę w kierunku Botewgradu: tak, jak i w Rumunii, tutaj za szybkie drogi się dodatkowo nie płaci! Cel to... jaskinia o wdzięcznej nazwie "Oczy Boga" (a oficjalnie "Prohodna"). (po drodze, po zjeździe z autostrady, jemy jeszcze obiad. Mocno nie polecam, bo jedzenie średnie, a ceny dość kapitalistyczne)
Na miejsce docieramy późnym popołudniem. Do pieczary trzeba przejść kawałek szeroką, trawiastą łąką - generalnie wygląda uroczo, sielsko i anielsko. Później zaczynają się schody (w przenośni i dosłownie), sprowadzające nas na samo dno jaskini, która w porównaniu np. do grot w Tatrach wydaje się olbrzymia - woda rzeźbiła ją grube tysiące lat, a człowiek wydaje się tam naprawdę malutki! "Oczy Boga" oczywiście też są - to dwa otwory w sklepieniu, przez które wpada światło. Piękno miejsca zakłócają tylko dzieci (sztuk 2, chyba rodzeństwo, na oko jedno stosunkowo na początku podstawówki, drugie jest już bliżej końca) - rzucają kamieniami z dna jaskini (przy tym jest echo), biegają, drą się... mało to fajne.
Jesteśmy koło Lukowitu, więc do granicy nie zostało już zbyt wiele kilometrów. Pozostaje nam już tylko wybór przejścia, którym chcemy wracać do Rumunii. Nikopol / Turnu Magurele albo Oriachowo / Bechet. Granica oczywiście na promie - jeszcze nigdy tak jej nie przekraczałem!
Wybieramy Oriachowo. Raz, że bliżej o 30 km, a dwa, że nie mam pewności, czy w Nikopolu w ogóle kursują jakieś promy. Postanawiamy popłynąć do Rumunii jeszcze dzisiaj - tankujemy przed granicą, przejeżdżamy przez dość zapuszczone Oriachowo i... granica! Pomimo leniwej atmosfery na bułgarskim terminalu, pogranicznicy odprawiają nas bardzo szybko (pieczątki nie udaje się zdobyć :( ), a my musimy kupić bilety na prom - 23 BGN/samochód, 2 BGN/osoba. Musimy czekać do 22 (kursy są co 2 godziny)... a od pewnego momentu zaczynają latać komary! Oczywiście te wschodnie, czyli w wersji turbo-upierdliwej.
Prom przypływa o 21.30. Jest stary i duży, wjeżdżamy na niego razem z 7 tirami - jesteśmy jedyną osobówką. Chociaż jest zapełniony może w 20 procentach, to zdecydowanie ma klimat - zwłaszcza, kiedy patrzy się z niego na zachodzące słońce! Widać też wyraźnie granicę - rumuński brzeg jest płaski i ciemny, a na bułgarskim świeci się w porcie, ale zapalają się światła w domach na wzgórzu. Po 20 minutach przeprawy zjeżdżamy. Musimy zapłacić też opłatę portową (7 EUR) - facet, który ją bierze, śmieje się też z naszych numerów rejestracyjnych. Dowcipny, sympatyczny Rumun :) na przejściu, które po tej stronie nazywa się Bechet, właściwie nie ma żadnej kontroli (więc znowu jestem niepocieszony brakiem jakiegokolwiek śladu w paszporcie, zwłaszcza, że to moja pierwsza granica "wodna" :( ). Ale jesteśmy w końcu w Rumunii (ja po raz szósty)!
Podjeżdżamy jeszcze na stację benzynową po winietę. Poprzednia zdążyła już wygasnąć, więc musimy sobie załatwić następną. Płacimy 14 RON i możemy już przez tydzień jeździć po kraju (nie planujemy być tyle, ale krótszej po prostu nie ma). W ciemnościach jedziemy na północ przez płaską jak stół Wołoszczyznę - na nocleg zatrzymujemy się dopiero na pagórach gdzieś za Craiova (pl. Krajowa). Jest 1 w nocy, zmęczenie już mocno daje się we znaki - idziemy spać!
Może zainteresować Cię też:
Bułgarię odwiedziłem w 2017 roku - byłem m.in. na wybrzeżu, ale również we wnętrzu kraju czy w jego stolicy - Sofii. Wybierasz się tam? Przeczytaj moje artykuły o Bułgarii. A jeśli chcesz dowiadywać się o moich podróżach na bieżąco, dołącz do grona czytelników na Facebooku! (fb.com/zamiedzaidalej)
Nieźle sobie liczą za ten prom, jeszcze z opłatą portową...
OdpowiedzUsuńCo do Sofii - nie jest jakaś wyjątkowo szpetna, ma swoje ładne zakątki. Na pewno bym jej nie nazwał brzydszą od Warszawy :)
fakt, promy to droga zabawa - ale klimat dużo większy, niż przejazd mostem! :D (zresztą chyba w Zimnicea / Swisztow przepłynięcie Dunaju jest tańsze). A Sofii i W-wy nie przyszło mi nawet do głowy porównywać, jak dla mnie za mocno się różnią
UsuńTo chyba przez te upały na większości zdjęć brak ludzi ;) Ale ta zieleń, od razu tęskni się za latem, może nie takim hardcoreowym z 30 stopniami codziennie, ale z zielenią wszędzie. Oczy Boga robią wrażenie :)
OdpowiedzUsuńtam to było nawet 35-37 ;) fakt, przy obecnej pogodzie w PL (totalny brak śniegu w święta) człowiek chce, żeby znowu było zielono! A co do Oczu Boga, to fakt - ale zdjęcie średnio mi wyszło ;)
UsuńO kurczę! nie spodziewałem się tego, że Oczy Boga tak świetnie wyglądają! Myślałem że to będzie taka mała popierdułka, a to naprawdę zjawiskowe miejsce! Ciekawe jak oczy prezentowały by się przy gwiaździstej nocy...
OdpowiedzUsuńwidzieliśmy tam też stoisko z magnesami (na których było np. zdjęcie, na którym przez oczy zagląda księżyc) - to wyglądało świetnie! ciekawe, czy dałoby się tam wejść w nocy? :D
UsuńNiezły upał! W ogole zapomnialam, że Bulgaria jest tak roznorodna. Podobaja mi się szczegolnie te jaskinie i "Oczy Boga" :)
OdpowiedzUsuńmnie też chyba najbardziej przypasowała jaskinia :D a na drugim miejscu prom, był mocno klimatyczny!
UsuńWow niesamowite te Oczy Boga! Nie miałam o nich pojęcia. Mam nadzieję, że trochę się w jaskini ochłodziliście podczas tego niemiłosiernego upału?
OdpowiedzUsuńw jaskini rzeczywiście było chłodniej (ale tak przyjemnie, nie 10 stopni) - upał był naprawdę mocny, w PL też wtedy było chyba coś koło 35 stopni
UsuńW tym rejonie świata uderza mnie jedno - piękno swoistej brzydoty. Co patrzę na relację stamtąd, mam wrażenie, że coś rzucą tu, coś rzucą tam, że zero pomysłu w tym jest, ale jednocześnie, jakoś to...lubię :) Wschodnia dusza przemawia przeze mnie, jak mniemam.
OdpowiedzUsuńmam dokładnie to samo, podoba mi się sporo "brzydkich" miejsc - niby wszystko z innej beczki, tak jak napisałeś - brak pomysłu, ale jednak ładnie! po prostu urok wschodu
Usuń