Po wstaniu okazuje się, że rozłożyliśmy się na pagórkach nad wioską, tuż przy polu słoneczników. Pole jak pole - no może tylko bardziej żółte, niż u nas. Szybko zwijamy bety i ruszamy w granicach godziny 9. Pomysł na dzisiaj: Odessa!
Kiedy byliśmy tu pierwszy raz, dwa lata temu, zupełnie olaliśmy stolicę obłasti, kierując się od razu do Iljiczewska. Tym razem miało być inaczej. Chociaż duże miasta to coś, co nas zupełnie nie kręci, uznaliśmy, że jednak fajnie by było pojechać do Odessy. Szczerze mówiąc, to w ogóle nie miałem oczekiwań względem tego miasta. Jedyną rzeczą, która mnie tam przyciągała, była linia tramwajowa. Ale o tym za chwilę.
Przyjeżdżamy koło 11. Początkowe wrażenie mało fajne - głośno, brudno, duszno i korki. Pierwszy cel to kantor - udaje się znaleźć nawet taki wymieniający złotówki. Zaopatrujemy się w hrywny i ruszamy na podbój miasta. Kupujemy jeszcze plan i idziemy do McDonalda (dla jasności: żeby złapać wifi) - sprawdzić, gdzie się zaczyna linia tramwajowa. Pomysł szybko się klaruje - najpierw Schody Potiomkinowskie, a dopiero potem przejażdżka.
Początek... na pierwszy rzut oka nie zachwyca. Nie lubię miast, nie znam się na nich - ale im dalej w las, tym lepiej. Pojawia się coraz więcej zieleni, całość kojarzy mi się z Suboticą, w której byłem miesiąc wcześniej (i jeszcze wcześniej - w 2014 roku) i która zawsze bardzo mi się podobała - jak zresztą cała Serbia. W Odessie jest też coś a la Belgrad - lekko wschodni, nieuchwytny sznyt, widać, że Bałkany są już całkiem blisko.
Dochodzimy do wybrzeża. Przy Schodach Potiomkinowskich zaczyna robić się gęściej - widać, że to dla większości ludzi gwóźdź programu i absolutne must see przy pobycie w Odessie. Szczerze? Jak dla mnie trochę przereklamowane miejsce. Rozumiem, że zabytek (pierwsze piaskowcowe schody postawiono w tym miejscu już w 1825 roku, a obecne, granitowe, pochodzą z lat 30.), wielkość (192 stopnie, trudno ich nie zauważyć) i w końcu to, że są pocztówkowym symbolem miasta - ale jak dla mnie w Odessie jest parę ciekawszych miejsc! A, no i wzdłuż schodów kursuje kolejka linowa - czas wyjazdu 3,5 minuty, długość trasy całe 130 metrów :-D
Robimy sesję zdjęciową i spadamy stąd, bo ilość ludzi nie zachęca specjalnie do zostania w tym miejscu. Idziemy na Chersonskij skwier - skąd podobno odjeżdża tramwaj. Dochodzimy - pętli tramwajowej nie ma! :-D tzn. jest - ale w przeciwnym kierunku, niż byśmy chcieli ;-) Pytamy chyba 4 osób, gdzie jest ta nasza pętla - każą nam schodzić na dół (bo skwer jest na zboczu opadającym w kierunku morza). Schodzimy - jest przystanek, ale zatrzymują się tam wszystkie linie - tylko nie nasza :-D Zaczynamy już myśleć, czy w ogóle nie olać szukania - aż w końcu skręcamy gdzieś koło garaży i trafiamy pod cerkiewkę, do której dostępu broni linia tramwajowa z pylistym peronem, nad którym unosi się dość leniwa, wakacyjna atmosfera... tak! To musi być tutaj - bo i linia nie jest zwyczajna! :-D
Rozkład mówi, że tramwaj jeździ co pół godziny. Dosłownie chwilę po naszym przyjściu podjeżdża. Dokładnie taki, jak myślałem - tzn. pordzewiały, pamiętający jeszcze czasy poprzedniego systemu i tłukący się przy każdym zakręcie :-D na początku nic nie zapowiada tego, co za chwilę zobaczymy, bo jedziemy między zakładami przemysłowymi. Ale potem wjeżdżamy w bagna. Dosłownie - momentami trzciny i liście ocierają się o bok tramwaju, a torów zupełnie nie widać spod gęstej roślinności. Przystanki mają może pół metra szerokości i są dość umowne - bo w większości przypadków są po prostu wydeptanym fragmentem bagna. Wbrew pozorom ciągle ktoś wysiada - bo z każdego przystanku jest ścieżka prowadząca do domów przy ulicy o wdzięcznej nazwie Chadżibejska doroga, która biegnie równolegle do linii i jest oddalona zaledwie o 20 metrów (a wydaje się, jakbyśmy jechali przez środek bagna).
Pętla nazywa się "Chadżibejski liman". Chociaż kawałek od niej biegnie obwodnica Odessy (za którą jest już liman), to tak jak cała linia wygląda, jakby była zupełnie pośrodku bagien. Tramwaj zarzuca na pętli, część ludzi wysiada, reszta - razem z nami - jedzie już w drugą stronę. 20 minut później wysiadamy pod cerkiewką (i jednocześnie płacimy za bilet - bo tutaj płaci się przy wysiadaniu. Koszt jedyne 3 UAH za głowę, czyli jakieś 40 groszy :-D ).
Wracamy, momentami kryjąc się przed deszczem. Przed nami jakieś 5 km - dla mnie spoko, tylko gorzej z rozwalonymi butami (tak, znowu). Po drodze jeszcze wchodzimy na obiad do kafebaru i czas żegnać Odessę - mamy już serdecznie dość miasta. Wyskakujemy na drogę do Iljiczewska (czy, jak teraz formalnie nazywa się ta miejscowość - Czornomorska) i w pewnym momencie w wiosce zjeżdżamy w bok. Wioska nazywa się Sanżiejka i jest bardziej nadmorskim osiedlem, niż czymkolwiek innym. I co najważniejsze - jest tam dzika plaża! Oczywiście kierujemy się tam - i postanawiamy postawić namiot na klifie właśnie nad tą plażą :) nie jesteśmy sami, na klifie jest chyba z 10 namiotów! Jako pierwszy podchodzi do nas facet koło czterdziestki z najbliższego obozowiska. Na razie dowiadujemy się, że ma na imię Władik, jest tu w 5 osób z rodziną i że okolica jest niebezpieczna - im wczoraj w nocy ktoś zwinął latarkę i powerbanki. Dostajemy oczywiście zaproszenie na wieczór.
Ustawiamy jeszcze barykady (z gałęzi) i idziemy się integrować. Z ukraińskiej strony jest 5 osób: Władik z żoną Ludmiłą i jej siostrą Wiką + dzieci sztuk 2, przyjechali tu łowić krewetki, małże i różne inne owoce morza. (o ile krewetki są pyszne - to małże są jak bezsmakowa guma :-D ). Rozmowy trwają do późnego wieczora. U Wiki wielką atencją cieszy się fakt, że wreszcie jest ktoś, kto mówi po angielsku - aczkolwiek kiedy rozmowa schodzi na temat wyższości ukraińskiego wybrzeża nad polskim (jednomyślnie się zgadzamy - bo tu jest dużo fajniej) i mówię, że "za 10 lat będzie tutaj podobnie, jak w Polsce, nie można już będzie sobie tak po prostu rozłożyć namiotu", to mam wrażenie, że chyba nikt mnie nie rozumie - i przy kolejnych salwach śmiechu wracamy na polsko-rosyjski ;-) koło 23 idziemy do siebie.
18 - 21 lipca 2018
[te dni były do siebie dość podobne i już zdążyły mi się pomieszać - będzie więc z grubsza. Co prawda był pomysł wybrania się któregoś dnia pociągiem do Tyraspola, ale nie wyszło, stąd też nie było zbyt dużej różnicy między tymi 4 dniami]
Ogólny plan dnia wygląda podobnie. Tzn. rano smażing i plażing (było prawie 40 stopni. Nie polecam :-D ) i oczywiście najważniejsza rzecz - pływanie w morzu, które jest cieplejsze i w moim odczuciu trochę mniej czyste, niż było 2 lata temu. Właściwie cały czas jest lampa - tylko w czwartek wieczorem na horyzoncie zaczyna się błyskać. Robię chyba 50 zdjęć (i kręcę filmik) - błyskawice złapały się tylko na ten ostatni, a i tak prawie ich nie widać :(
Na horyzoncie majaczą też jakieś budynki na klifie, z daleka skojarzyły mi się trochę z zamkiem. Idziemy w ich stronę dobre 40 minut - a one w ogóle się nie przybliżają! (potem sprawdziłem, że patrzyliśmy na zabudowania Hrybiwki - prawie 10 km stąd...). Dochodzimy tylko do głównej części Sanżiejki [bo rozłożyliśmy namiot raczej na jej obrzeżach] - gdzieś tam spaliśmy w 2016 roku. Dzisiaj jest dużo więcej ludzi, plaża (chociaż to trochę inna jej część, niż wtedy byliśmy) wygląda już jak w typowym nadmorskim kurorcie, klimatyczność gdzieś się zgubiła. Wrzeszczące dzieci (może się komuś narażę, ale nie jestem ich miłośnikiem), hałas i, szczerze powiedziawszy, mało przyjemna atmosfera. Wracamy, nie mamy ochoty przedzierać się przez ten tłum.
Jedziemy do Iljiczewska. Głównie do "Platana" (kafebar, w którym jedliśmy ostatnim razem) - i jakoś tak się składa, że wszystkie inne knajpy mają a) absolutny brak wschodniego jedzenia b) ceny z kosmosu (jak na ukraińskie warunki) - więc idziemy tam 4 dni z rzędu :-D. W ogóle odniosłem wrażenie, że miasto stoi platanami, bo one są dosłownie wszędzie - zresztą tak samo jak w Odessie. Teraz dużo bardziej czuję bliskość dużego miasta - bo Iljiczewsk jest trochę inny, niż wcześniej. Poprzednim razem, pod koniec sierpnia, wydawał się trochę wymarły i w sumie prowincjonalny - a teraz mam zupełnie inne wrażenia, bo raz, że miasto zdążyło się już trochę rozbudować przez dwa lata, a dwa, że po prostu sezon jest w pełni. Uroki wakacji :-D po południu wracamy do naszej bazy.
Schodzimy jeszcze na plażę, gdzie poznajemy kolejne trzy ekipy - Irinę z Saszą (spod Łucka) i Olgę z Bohdanem (z Iwano-Frankowska). Do tego jest też para z Białorusi (nie pamiętam imion). Oczywiście idziemy do nich na wieczór. Gadamy właściwie o wszystkim - m.in. o tym, że zakarpackie termy są świetne (a jak się okazuje, w ubiegłym roku byliśmy 20 km od nich i nie zajrzeliśmy :( ), o przyjaźni polsko-ukraińskiej i wyższości Vibera nad fejsbukiem - wszyscy się dziwią, czemu nie mamy Vibera :-D. Próbujemy mówić po rosyjsku, ale dostajemy kategoryczny zakaz - bo, jak sami mówią, polski nie jest dla nich problemem. Tak jak pierwszego dnia, wracamy do siebie koło 23.
Któregoś popołudnia idziemy do centrum wioski - a konkretnie to do sklepu. Pyliste drogi, mało ludzi, pełno zieleni (która zdążyła już trochę pożółknąć). Całe miejsce, chociaż teoretycznie bardzo blisko zatłoczonych Odessy, Karolino-Buhazu i Zatoki, jest bardzo przyjemne - przede wszystkim dlatego, że poza naszym obozowiskiem nie ma w ogóle ludzi. Chociaż kiedy wracamy ze sklepu (na skróty przez pola zarośnięte trawami), widzę, że to już powoli zaczyna się zmieniać - jedno pole jest ogrodzone, na drugim już zaczynają coś budować. Mam wrażenie, że to już ostatnie lata tego miejsca w takim kształcie - niedługo zrobi się tutaj bardzo podobnie, jak w centrum - powstaną hotele, kwartiry, może kilka campingów. I rzeczywiście za 10 lat nie będzie się dało tak po prostu rozłożyć namiotu.
22 lipca 2018
Przedpołudnie spędzamy jeszcze na plaży. W granicach 12.00 zwijamy manatki i żegnamy się (+ wymieniamy się namiarami) z Władikiem, Iriną, Olgą i spółką. Właściwie teraz zaczynamy kierować się już w stronę Polski - ale po drodze jest jeszcze Mołdawia! Kierujemy się na zachód, w stronę Arcyzu - więc po drodze musimy przejechać przez Zatokę. Gdzieś usłyszałem, że "Zatoka to największa imprezownia okolic Odessy" - i właściwie nie sposób się nie zgodzić. Kiedy przez nią przejeżdżaliśmy, cofnąłem się wspomnieniami do wakacji nad polskim morzem w podstawówce. Zatoka to taka Ustka z końcówki lat dwutysięcznych, pomnożona razy 3 i podniesiona do kwadratu :-D ale przejazd przez nią idzie nam całkiem sprawnie.
W obłokach pyłu wyjeżdżamy z Zatoki, bokiem mijamy Biełgorod Dnistrowskij (czyli Akerman - tak, ten ze "Stepów akermańskich") i jedziemy już prosto na Arcyz wśród pól i pastwisk. Nie obyło się bez tradycyjnej atrakcji w tym regionie Ukrainy - tzn. jazdy pylistym poboczem wzdłuż drogi. Tankujemy jeszcze do pełna i po dwóch pomyleniach drogi w popołudniowym słońcu ostatecznie dojeżdżamy do miasteczka Serpnewe, na granicę ukraińsko-mołdawską.
To przejście jest chyba najmniejszym, jakie kiedykolwiek przekraczałem - włączając w to Bałkany, gdzie czasami granica to dwie budki. Tutaj budka po ukraińskiej stronie jest jedna - a właściwie dwie połączone (celna i graniczna). Ukraińska część przejścia to wydzielony fragment drogi, na którym jednocześnie mogą być dwa samochody - jeden wjeżdżający, drugi wyjeżdżający. Pomimo tylko jednego odprawianego przed nami auta, czekamy na wjazd dobre 40 minut. W budkach siedzi trzech znudzonych facetów, nie interesują się nami specjalnie, przybijają tylko kolejną pomarańczową pieczątkę w paszport i na "talon". Pół godziny później jesteśmy już na pasie tak zwanej ziemi niczyjej. Przejeżdżamy 500 metrów i kontrola mołdawska. Tutaj już jest zdecydowanie przyjemniej, niż po stronie Ukrainy - nawet przejście jakieś takie bardziej zadbane i pogranicznicy bardziej sympatyczni :-D odprawiają nas szybko i sprawnie. Jesteśmy w Mołdawii!
Szczerze mówiąc, wjeżdżając do Mołdawii w tym miejscu, zastanawiałem się nad tym, jakie będą drogi - przypomniał mi się 2015 rok i jazda 160 km z Kiszyniowa do Giurgiulesti przez 7 godzin :-D zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Nie było mnie w Mołdawii od 3 lat (pomijając Giurgiulesti w 2016 - ale wtedy raz, że było ciemno, a dwa - po przejechaniu 3 km nie da się za wiele powiedzieć o kraju). I się pozytywnie zaskoczyłem - bo drogi są niezłe. Nie tylko pod względem jazdy, ale też estetycznym. Widać, że Mołdawianie zadbali o swój kraj! (z tego dnia nie mam zbyt dużo zdjęć, póki co musicie mi wierzyć na słowo)
Biwak rozkładamy dość wcześnie, bo koło 19, na górce nieopodal starego sadu. Na jutro planujemy Milestii Mici (jeden z dwóch kompleksów piwnic winnych - poprzednim razem byliśmy w tym drugim, w Cricovej) i oczywiście mołdawską stolicę - tutaj już grzechem byłoby nie skorzystać (wspominałem, że to jedna z bardziej lubianych przeze mnie stolic w Europie?).
Może zainteresować Cię też:
Na Ukrainę jeżdżę od 2014 roku - byłem już m.in. we Lwowie, w Kijowie, na wybrzeżu czy na Polesiu (i ciągle mam ochotę na więcej!). Sylwestrowy wyjazd 2014/15 był moim pierwszym pobytem w tym kraju i jedną z pierwszych wycieczek zagranicznych. Za to w Mołdawii byłem 3 razy - widziałem socrealistyczny Kiszyniów, ponure Balti i jeździłem szutrowymi drogami na prowincji. Wybierasz się tam? Przeczytaj moje ukraińskie i mołdawskie teksty. A jeśli chcesz dowiadywać się o moich podróżach na bieżąco, dołącz do grona czytelników na Facebooku! (fb.com/zamiedzaidalej)
Piękną pogodę miałeś podczas tripu - ach muszę kiedyś wrócić na Ukrainę bo to piękne rejony
OdpowiedzUsuńtrafiło się 6 dni lampy. Za to na powrocie /w Rumunii/ lało i było 10 stopni na plusie :-D
UsuńNigdy nie byłam na Ukrainie - może pora to nadrobić ;)
OdpowiedzUsuńno, koniecznie! :-D
UsuńUwielbiam tramwaje! Z reguły nimi nie jeżdżę, bo po prostu z oszczędności wolę się przejść, chociaż we Lwowie bilety były takie tanie, że cały czas z nich korzystałam. A kolejna niezła - faktycznie ma zawrotną prędkość. Przejechałabym się nią :)
OdpowiedzUsuńjak będę następny raz, to chyba też się nią przejadę, chociażby dla jaj :-D a co do lwowskiej komunikacji - prawda, bilet na trolejbus (i na tramwaj w sumie też) kosztował 34 grosze [normalny 68]
Usuń