Pierwszy nocleg wypada nam mniej więcej po 130 kilometrach, w sercu kirowohradzkiej obłasti. To nasze pierwsze spanie na dziko na Ukrainie - pomimo tego, że dla mnie to czwarty, dla Taty szósty pobyt. W sumie znaleźliśmy je dosyć przypadkiem - na początku mieliśmy nocować w kukurydzy (dosłownie), ale zdecydowałem, żeby jechać dalej... i bardzo dobrze zrobiłem. W efekcie śpimy wśród wyschniętych traw i ziół koło czegoś, co kiedyś miało być wiaduktem, do tego nie widać nas w ogóle z drogi. Świerszcze grają przez pół nocy, ale to jeszcze przydaje klimatu tej miejscówce :)
Na dzisiaj naszym celem jest Lipniażka, ponoć opuszczone miasto w postsowieckich klimatach. GPS niby pokazuje, że mamy do niej 105 km, ale na mapie jest zaznaczona jakaś podrzędna droga, skracająca trasę dobre 40 km. Nie po to przyjechaliśmy na Ukrainę, żeby jeździć tylko głównymi szosami, więc śmiało jedziemy skrótem. Droga raz jest brukowana kocimi łbami, a raz robi się pylista. Chyba nikt, poza mieszkańcami kilku okolicznych wiosek, tamtędy nie jeździ. Same wsie wyglądają biednie, ale nie brzydko - wot, centralna Ukraina.
Do tej pory najdalej na wschód Ukrainy byłem w Chmielnytskyj, ale dwie obłasti dalej wszystko jest inne. Tam niby już się było na środkowej Ukrainie, ale jeszcze czuło się, że to nie jest tak daleko od Polski - a tu mamy stepy i coraz więcej napisów tylko cyrylicą. Niby jesteśmy w połowie Ukrainy, ale czuć, że tym terenom jest już bliżej do Rosji niż do zachodu.
W Lipniażce jesteśmy w granicach 11. Posilamy się kupionym przed chwilą arbuzem, gadamy trochę z facetem, który przyszedł zobaczyć, co za inostrańcy tu przyjechali (okazuje się być wojskowym wysłanym do domu z Donbasu) i ruszamy na szukanie miasta... zajmuje nam to dobrą godzinę. Miejscowość okazuje się sporą wsią, ale miejskiej zabudowy tu ani na lekarstwo. Kiedy już chcemy wyjechać, wysyłam SMS-a do Buby [nie udało nam się spotkać na wyjeździe... szkoda], która była tu parę dni wcześniej. Po otrzymaniu wskazówek trafiamy bez problemu :) mniej więcej w tym samym czasie zauważam miasto, którego tak szukaliśmy.
Opuszczona część Lipniażki okazuje się być blokowiskiem, ale nie do końca opuszczonym - tam jednak żyją ludzie. Nie bardzo jest jak wejść, żeby nie wyszło, że chcemy się włamać... poprzestajemy na robieniu zdjęć. Jednak tak czy inaczej nie żałujemy czasu poświęconego na szukanie - stare, postkomunistyczne bloki w odległości 70 km od najbliższego większego miasta są czymś, co warto zobaczyć.
Dalszą drogę w stronę morza ze względu na oszczędność czasu chcemy pokonać głównymi drogami, które na mapach mają taki sam kolor, jak trasa Kraków - Warszawa. Żeby dostać się do dwupasmówki Kijów - Odessa, musimy przejechać 80 km przez mikołajowską obłasti; w sumie byłem dosyć ciekaw tego regionu, bo mało się o nim mówi.
Na tym odcinku było sporo dziur. Po prostu. Ale patrząc z perspektywy pasażera, ciekawie widokowo zaczęło się robić dopiero w połowie, po przekroczeniu Bohu. Pod koniec mikołajowskiej obłasti zobaczyliśmy pierwsze stepowe wzgórza, ale zaraz potem mieliśmy zjazd na szosę do Odessy.
I zaczęliśmy jechać przez mniej lub bardziej stepowe tereny. Stajemy na chwilę przy drodze, a tu... Polacy! Chłopak i dwie dziewczyny z Otwocka jadą sobie po Ukrainie bez konkretnego planu, ale w tym samym kierunku, co my. Sprawiają wrażenie sympatycznych. Po paru kilometrach mamy kolejny przymusowy zjazd, musimy umocować nadwyrężony dziurami zderzak... oni też się zatrzymują i nam pomagają :) niestety później już się z nimi nie widzimy.
Dwupasmówka z Kijowa do Odessy biegnie przez stepy, które nad samym morzem przechodzą w olbrzymie pola arbuzów i winogron. Właśnie takiej drogi brakuje mi w Polsce - ostre, trochę pożółkłe o tej porze roku trawy, niebieskie niebo i łagodne wzgórza. Normalnie "wpłynąłem na suchego przestwór oceanu", jak pisał Mickiewicz. Odessę omijamy - pomimo początkowej chęci zwiedzania, nie mamy ochoty na wizytę w kolejnym (po Kijowie) molochu. Być może jest fajna, ale my chwilowo mamy dosyć miast.
W zamian za to jedziemy na camping nad morzem w Iljiczewsku. Nawet nie chce nam się szukać miejscówki na dziko, zwłaszcza że cena jest śmiesznie niska - 8 (!!!) UAH (1,23 zł) od osoby. Generalnie camping jest utrzymany w stepowym klimacie, w zasadzie nie ma drzew, tylko suche trawy i zejście na plażę. Praktycznie same zalety! [no dobra, jedyna wada to chyba smród w sławojce]
Wow, taka podróż to musi być niesamowite przeżycie. Byłam na Ukrainie już prawie 10 lat temu, ale do tej pory wspominam ten wyjazd – bardzo jestem ciekawa, ile się zmieniło przez ten czas (widzę że w każdym razie drogi dalej dziurawe ;) ).
OdpowiedzUsuńw niektórych regionach pewno nic - drogi rzeczywiście mają sporo dziur ;) ale niestety widać coraz bardziej, że Ukraina się europeizuje...
UsuńOsobiście uwielbiam Ukrainę. Ma w sobie coś niezwykłego. Jednak nie wiem czy odważyłabym się spać tak na dziko gdzie kol wiek.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ukraina jest super, potwierdzam! a spanie na dziko... to już zależy, mnie się zdarzało biwakować w takich miejscach, w których grzechem byłoby nie spać na dziko :)
UsuńSuper wycieczka! Też się zastanawiam nad wyjazdem na Ukrainę z namiotem. O ile już wiele razy rozbijałem się na dziko to jednak zastanawia mnie to jeszcze inna rzecz... wiele stron ostrzega przed dzikimi psami. Czy ten problem bezpańskich psów był mocno zauważalny na Ukrainie jak tam byliście? Czy np przy rozbijaniu namiotu oraz w nocy nie podbiegł do Was jakiś dziki pies? Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz! zasadniczo nie było problemu z psami - w Rumunii tylko jeden nas przestraszył, ale i tak nie na samym biwaku. więc myślę, że teraz problem z psami już niezbyt aktualny
Usuń